Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/291

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cych grób wiernego wysłańca. Ocieniwszy ręką oczy, pani Travers śledziła nieruchomą postać tego człowieka o nieskończonych złudzeniach. Nie drgnął — nie podniósł nawet głowy. Było po wszystkiem. Skończył z nią raz na zawsze. Czekała jeszcze chwilę i ruszyła zwolna w swoją drogę.
Shaw, pełniący teraz obowiązki drugiego oficera na jachcie, przyjechał z majtkiem, aby zabrać panią Travers na pokład. Wytrzeszczył na nią oczy jak obrażona sowa. Jakim sposobem żona właściciela mogła ukazać się nagle o wschodzie słońca na ławicy, powiewając chustką, tego nie mógł zrozumieć. Bo gdyby nawet potrafiła się wymknąć w ciemności, nie byłaby mogła odesłać z powrotem pustego czółna. Było to dla Shawa czemś w rodzaju niestosownego cudu.
D’Alcacer pośpieszył do szczytu drabiny, a gdy się spotkali na pokładzie, zdumiał się, słysząc, że pani Travers mówi tonem dziwnie wyzywającym:
— Miał pan słuszność — wróciłam. — Kiwnęła głową, dodając z lekkim śmiechem, który uczynił przykre wrażenie na d’Alcacerze: — I Marcin także miał rację. To było zupełnie bez znaczenia.
Podeszła odrazu do tylnej poręczy, a d’Alcacer pośpieszył za nią, zaniepokojony jej bladą twarzą, gorączkowemi ruchami i zdenerwowaniem z którem szukała czegoś u szyi. Czekał dyskretnie; wreszcie odwróciła się, wyciągając ku niemu otwartą dłoń, na której zobaczył ciężki, złoty pierścień z dużym, zielonym kamieniem.
— Niech pan na to spojrzy, panie d’Alcacer. To jest właśnie rzecz o której myślałam, pytając pana czy mam to oddać czy schować — ten symbol ostatniej