Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/293

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rowemi krokami z lornetką w ręku. Wreszcie opuścił szkła, spojrzał na różę kompasu i podszedł do otwartej luki świetlnej kajuty.
— W tej chwili straciłem go z oczu, panie kapitanie — rzekł.
Tam w dole panowała zupełna cisza. Carter podniósł nieco głos.
— Kazał mi pan natychmiast się zawiadomić, gdy stracę jacht z oczu.
Odgłos zduszonego jęku dosięgnął uszu Cartera nadsłuchującego uważnie; zmęczony głos powiedział:
— Dobrze, zaraz idę.
Gdy Lingard wstępował na tylny pomost Błyskawicy, otwarte morze obróciło się już w purpurę pod wieczornem światłem, a na wschodzie płytka woda mieniła się stalowemi błyskami wzdłuż ciemnej linji wybrzeża. Lingard patrzył na morze, skrzyżowawszy ramiona. Carter zbliżył się do niego i rzekł spokojnie:
— Prąd się odwrócił; nadchodzi noc. Czy nie lepiej odjechać od tych mielizn, panie kapitanie?
Lingard nie poruszył się wcale.
— Tak, zbliża się noc. Może pan podnieść główny marsel, panie Carter — powiedział i zamilkł znowu z oczyma utkwionemi w południowe wybrzeże, skąd pełzły ukradkiem cienie w stronę zachodzącego słońca. Niebawem Carter zjawił się znów u boku Lingarda.
— Bryg zaczyna posuwać się naprzód, panie kapitanie — rzekł ostrzegawczym tonem.
Lingard ocknął się z głębokiej zadumy, a potężny tors jego zadrżał jak wyrwane z ziemi drzewo.
— W którą stronę żeglował jacht, gdy pan go stracił z oczu? — zapytał.