Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cierpieć bardziej, niż on cierpiał w owej chwili — gdy zapadło milczenie, pełne niemych obrazów ogólnej niejako zagłady. Czuł się poszarpanym na sztuki, jakby ów czyn gwałtowny, którym Jörgenson dał wyraz swej bezwzględnej nieufności do życia — jakby ów czyn roztrzaskał mu duszę, zostawiając ciało pozbawione wszelkiej odporności i siły, wydane na pastwę bezgranicznym wyrzutom sumienia i nieskończonemu żalowi.
— Zostaw mnie, Wasubie — rzekł. — Oni wszyscy nie żyją — ale ja chciałbym zasnąć.
Wasub podniósł nieme, stare oczy ku twarzy białego człowieka.
— Tuanie, trzeba koniecznie abyś wysłuchał Dżaffira — rzekł cierpliwie.
— Czy on jest bliski śmierci? — zapytał Lingard cicho i ostrożnie, jakby się lękał dźwięku własnego głosu.
— Któż to wie? — Głos Wasuba zabrzmiał cierpliwiej niż kiedykolwiek. — Na ciele jego niema rany, ale, o tuanie, on żyć nie pragnie.
— Opuszczony przez swego Boga — szepnął Lingard do siebie.
Wasub milczał przez chwilę, nim zaczął dalej mówić.
— I, tuanie, on ma dla ciebie zlecenie.
— Naturalnie. Otóż ja nie chcę słyszeć tego zlecenia.
— Zlecenie od tych, którzy nie przemówią do ciebie już nigdy — ciągnął Wasub wytrwale ze smutkiem. — Wielka odpowiedzialność ciąży na Dżaffirze. To są słowa samego radży. Dżaffirowi trudno jest umrzeć. Szepcze wciąż o pierścieniu, który był dla