Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie związane niczem z jego własnem, widmowem istnieniem — istnieniem ducha nawiedzającego ziemię. Wszystko to były tylko epizody gry w życie, wciąż ludzi zaprzątającej. Wiedział aż nadto dobrze, jak dalece warto przejmować się jej przebiegiem. Porzucił był już tak dawno zwyczaj długich rozmyślań, że nagły powrót do nich irytował go niesłychanie, tembardziej iż chodziło o to by dojść do jakiejś konkluzji. W tym świecie wiecznego zapomnienia, którego zakosztował, nim Lingard skłonił go do wejścia w ludzkie życie, wszystko było rozstrzygnięte raz na zawsze. Gniewało go własne skłopotanie; stanowiło jakby resztkę tej śmiertelności złożonej ze spraw i pragnień, od których — jak mniemał — uwolnił się bezpowrotnie. Przez naturalne skojarzenie pogardliwa jego irytacja ogarniała także osobę pani Travers; jakże bowiem mógł myśleć o Tomie Lingardzie, o tem co było dobre lub złe dla Króla Toma, nie myśląc także o kobiecie, która potrafiła rozniecić coś nakształt iskry nawet w jego własnych, zagasłych oczach? Jej osoba nie miała znaczenia, ale tu chodziło o nieskazitelność Toma. Musiał myśleć o Tomie, o tem co było dla niego złem lub dobrem w tej bezsensownej, śmiertelnej grze jego życia. Doszedł ostatecznie do wniosku, że wręczenie pierścienia Tomowi Lingardowi jest pożądane. Trzeba mu wręczyć pierścień — i koniec na tem. Trzeba tylko wręczyć mu pierścień.
— To pomoże mu się zdecydować — mruknął Jörgenson pod wąsem, jakby pod wpływem jakiegoś niejasnego przekonania. Dopiero teraz poruszył się zlekka i odwrócił od wysokich ognisk na odległym brzegu. Pani Travers usłyszała znów jego kroki wzdłuż ściany domku — ale tym razem nie podniosła już