Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Przyjdzie pan prędko do siebie, panie kapitanie — rzekł tonem możliwie najserdeczniejszym.
Lingard potrząsnął przecząco głową z taką samą prostotą. Myślał o martwym Dżaffirze, który wypełnił ostatnie zlecenie, któremu nie mąciły już spokoju te wszystkie ziemskie sprawy. Dano mu rozkaz, aby powiedział Lingardowi, że ma o wszystkiem zapomnieć. Serce się wzdrygnęło w Lingardzie. Mógł był pomyśleć ze zgrozą, że bryg się dostał pod skrzydła samego anioła rozpaczy — tak przygnębiającem, tak ostatecznem i beznadziejnem wydało mu się milczenie, wśród którego obaj z Carterem bacznie na siebie patrzyli.
Lingard sięgnął po kartkę papieru — leżało ich kilka na stole — wziął pióro, myślał przez chwilę i napisał:
„Niech pani spotka się ze mną o świcie na ławicy“.
Zaadresował kopertę do pani Travers — jacht Hermit — i pchnął ją przez stół.
— Niech pan to pośle natychmiast na jacht, panie Carter. Zaraz, zaraz, proszę chwilę poczekać. Kiedy nasze łódki będą opuszczały bryg, każe pan strzelić z przedniej armaty. Chcę wiedzieć, kiedy zmarły opuści pokład.
Siedział samotnie, wsparłszy głowę na ręce i nadsłuchiwał, nadsłuchiwał bez końca armatniego wystrzału. Czy nie usłyszy go nigdy? Gdy rozległ się wreszcie — stłumiony, odległy — lekkie drgnięcie przebiegło kadłub brygu, a Lingard nie poruszył się wcale, czując wyraźnie, mając pewność prawie fizyczną, że pod bawełnianem prześcieradłem, spowijającem zwłoki, opuściło statek także coś z jego własnej duszy.