Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Lingard stał przez chwilę zupełnie nieruchomo.
— Tak jest mniej więcej — rzekł obojętnie i odszedł ciężkim krokiem, nie spojrzawszy na d’Alcacera i panią Travers, którzy po chwili znaleźli się naprzeciw siebie.
— Słyszała pani? — rzekł d’Alcacer. — To oczywiście w żadnym razie pani nie dotyczy, a jeśli chodzi o niego, zanadto jest sławny, aby mogli go zgładzić tak lekkomyślnie. Gdy się to wszystko skończy, wyjdzie pani tryumfalnie z ostrokołu, wsparta na ramieniu Lingarda; gdyż niema w tem nic, coby mogło pomniejszyć jego wielkość, jego bezwzględną wartość w oczach tych ludzi — i zaiste we wszystkich innych oczach.
D’Alcacer mówił, nie patrząc na panią Travers; gdy umilkł, zajął się odsunięciem ławki od ognia. Usiedli na niej oboje. D’Alcacer trzymał się wciąż w pewnej odległości. Edyta nie podniosła zasłony, a oczy jej bez twarzy wydały się d’Alcacerowi dziwnie nieznane i niepokojące.
— Utrafił pan w sedno — rzekła. — Wszystko to wspaniale pan ułożył — aż do mego tryumfalnego wyjścia. No a co potem? Nie, nie potrzebuje pan odpowiadać; to nie ma znaczenia. Zapewniam pana, że nie przyjechałam tutaj w przewidywaniu tryumfalnego wymarszu, jak to pan nazywa. Przyjechałam aby — określając to w najpospolitszy sposób — ocalić waszą skórę — i moją.
Głos jej dochodził stłumiony do uszu d’Alcacera, odmienny w charakterze, a nawet w intonacji. Z nad białej, haftowanej szarfy oczy jej przeszyły d’Alcacera w świetle ognia, czarne i tak spokojne, że nawet czerwone skry odbitego ogniska nie drgały w nich wcale.