Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Lekkie chrząknięcie Jörgensona można było wziąć za wyraz współczucia. Ale nic nie powiedział.
— Doprawdy, to jest wprost nadzwyczajne! — krzyknęła pani Travers z nagłą energją. — Dlaczego pan do mnie przyszedł? Dlaczego ja mam to zrobić? Dlaczego pan chce, abym właśnie ja mu to zawiozła?
— Powiem pani dlaczego — rzekł bezbarwny głos Jörgensona. — Ponieważ niema tu na pokładzie ani jednego człowieka, któryby mógł się spodziewać, że dostanie się do środka tamtego ostrokołu. Dziś rano powiedziała pani sama, że gotowa jest pani umrzeć za Toma — albo razem z Tomem. No więc, niech pani zaryzykuje. Pani jest tutaj jedną jedyną, która ma niejakie szanse przedostania się — a może Tom czeka.
— Jedną jedyną — powtórzyła pani Travers i posunęła się nagle naprzód, wyciągając rękę, przed którą Jörgenson cofnął się krokiem wtył. — Mam ryzykować? Dobrze! Gdzie ten tajemniczy pierścień?
— Mam go w kieszeni — rzekł natychmiast, lecz upłynęło prawie pół minuty, nim pani Travers poczuła, że Jörgenson wciska jej do wpółotwartej ręki przedmiot o charakterystycznym kształcie. — Niech go nikt nie zobaczy — upominał ją szeptem. — Niech go pani schowa. Może go pani zawiesi na szyi?
Pani Travers ścisnęła mocno pierścień w dłoni.
— Tak, dobrze — szepnęła spiesznie. — Wrócę za chwilę. Niech pan każe wszystko przygotować. — Z temi słowy znikła w domku i natychmiast nitki światła ukazały się w szparach między deskami. Pani Travers zapaliła tam w środku świecę. Zajęta była zawieszaniem pierścienia na szyi. Pojedzie natychmiast. Tak — zaryzykuje to dla Toma.
— Nikt nie może się oprzeć temu człowiekowi —