— Należy do Toma. Już od lat.
— I on go dał panu? Czy mu na nim nie zależy?
— Nie wiem. To jest tylko taki sobie przedmiot.
— Ale ma jakieś znaczenie w pana i jego oczach. Prawda?
— Prawda. Tom będzie wiedział, co to ma znaczyć.
— A co to znaczy?
— Tom jest dla mnie za bliski, abym nie trzymał języka za zębami.
— Jakto! Przede mną?
— A kim pani jest? — odpowiedział niespodzianie Jörgenson. — On już i tak zadużo pani powiedział.
— Może — szepnęła pani Travers jakby do siebie. — Więc pan chce żeby mu zawieźć ten pierścień? — spytała głośniej.
— Tak. Natychmiast. Dla jego dobra.
— Czy pan jest pewien, że to dla jego dobra? Dlaczego pan nie...
Urwała. Ten człowiek był beznadziejny. On nigdy nic nie powie i niepodobna go do tego zmusić. Był nietykalny, niedosiężny... Był martwy.
— Niech mu pani tylko to odda — mamrotał Jörgenson, jakby opanowany przez jakąś myśl. — Niech pani wsunie mu to spokojnie do ręki. Już on zrozumie.
— Co to jest? Rada, ostrzeżenie, hasło do czynu?
— To może być wszystkiem — wyrzekł Jörgenson posępnie, lecz jakby zmiękczonym tonem. — To dla jego dobra.
— Ach, gdybym mogła wierzyć temu człowiekowi! — rozmyślała nawpół głośno pani Travers.
Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/205
Wygląd
Ta strona została skorygowana.