Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

larabem i z białymi, których wtłoczono do ostrokołu Belaraba jak schwytaną w sidła zwierzynę. Dlaczegobyś nie miał tymczasem przeprawić się na wybrzeże — jest przecież oświetlone i otwarte — i porozmawiać przyjaźnie z przyjaciółmi Tenggi, których serca osłabły od wielu wątpliwości: z radżą Hassimem, i księżniczką Immadą, i Damanem — wodzem mężów z morza? Oni nie wiedzą już teraz komu zaufać, jeśli nie tobie, tuanie, strażnikowi wielkich bogactw —
Dyplomata w czółenku zamilkł na chwilę, aby nadać szczególną wagę końcowemu argumentowi:
— Bogactw, których obronić nie możesz. Wiemy ilu zbrojnych ludzi jest z tobą.
— To wielcy wojownicy — zauważył obojętnie Jörgenson i rozparł się łokciami na poręczy, patrząc w unoszącą się na wodzie czarną plamę o charakterystycznym kształcie, od której płynęły słowa chytrego wysłańca Tenggi. — Każdy z nich wart jest dziesięciu takich ludzi, jakich możecie znaleźć w osadzie.
— Tak, na Allaha. Nawet dwudziestu zwykłych ludzi. Zaiste, masz ich dość aby prowadzić wielki bój, ale zamało by zwyciężyć.
— Bóg jeden daje zwycięstwo — rzekł nagle głos Dżaffira, który stał bez ruchu u boku Tenggi, przysłuchując się rozmowie.
— Wielka prawda — brzmiała odpowiedź, wypowiedziana bardzo konwencjonalnym tonem. — Czy przybędziesz na wybrzeże, o wielki mężu, aby zostać przywódcą wodzów?
— Już byłem nim dawniej — rzekł Jörgenson z wielką godnością — a teraz pragnę tylko spokoju. Ale nie udam się na wybrzeże między ludzi, których dusze są tak bardzo stroskane, póki radża Hassim i jego