Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

lepiej abym wrócił do chaty? Trzeba żeby don Martin miał kogoś przy sobie, gdy się obudzi.
Pani Travers siedziała bez ruchu i wstrzymywała niekiedy oddech, w niejasnej obawie, że usłyszy te kroki wędrujące w ciemności. D’Alcacer znikł. Pani Travers znów przestała oddychać. Nie było słychać nic. Żadnego dźwięku. Tylko noc wydała się jej oczom jeszcze ciemniejszą. Czy to jego kroki?... „Gdzie mogłabym się ukryć?“ mignęło jej przez myśl. Ale nie poruszyła się wcale.

Opuściwszy d’Alcacera, Lingard snuł się wśród ognisk, aż znalazł się pod wielkiem drzewem, tem samem o które opierał się Daman w dzień wielkiej rozprawy, gdy biali więźniowie zostali oddani pod opiekę Lingarda na określonych warunkach. Lingard szedł w głuchym mroku, jeszcze czarniejszym pod rozpostartemi konarami jedynego świadka przeszłości, który przez niezliczone pokolenia nie oglądał ludzi na tem wybrzeżu strzeżonem przez płytkie morze, wkoło tej laguny osłoniętej przez dżunglę. Stary olbrzym, stojący pod spokojnem nocnem niebem bez wstrząśnień i szmerów wśród swych olbrzymich członków, przyglądał się jak niespokojny człowiek wędruje przez głuche ciemności w światło gwiazd.
W tej odległej części dziedzińca było tylko kilku wartowników, którzy — sami niewidzialni — patrzyli na białą postać Lingarda, chodzącego bezustanku tam i napowrót. Wiedzieli dobrze kto to jest. To ten wielki biały człowiek. Bardzo wielki człowiek. Bardzo bogaty. Posiadacz ognistej broni, mocen rozdzielać cenne dary i śmiertelne ciosy — przyjaciel ich władcy, wróg ich