Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Z brodą opartą na dłoni, w pozie sybilli usiłującej wyczytać przyszłość z żaru gasnących węgli, pani Travers — nie powstrzymując już oddechu — czuła obok siebie kroki, których oczekiwała z niepokojem, wyrzutami sumienia i nadzieją.
Nie zmieniła pozy. Ciemno-czerwony żar oświetlał ją mętnie — jej twarz, białą rękę zwisającą z boku, nogi w sandałach. Niepokojące kroki zatrzymały się tuż koło niej.
— Gdzie pan był przez cały ten czas? — rzekła, nie patrząc na niego.
— Nie wiem — odrzekł Lingard. Mówił szczerą prawdę. Nie wiedział. Od chwili gdy wypuścił z ramion tę kobietę, zanikło w nim wszystko prócz mglistych jakichś pojęć. Wypadki, rzeczy, konieczności życia nie istniały — stracił z niemi kontakt. I wcale go to nie obeszło. Wszystko było błahe i jałowe; nie starczyło mu cierpliwości na te sprawy. Obrażony i zadziwiony Belarab, d’Alcacer o przyjaznem dotknięciu i życzliwym głosie, śpiący i czuwający ludzie, osada pełna niespokojnego życia i niespokojne, płytkie morze — wszystko odsunęło się od niego w nieskończoność litościwej pogardy. Może to rzeczywiście istnieje. Może to czeka na niego. Więc niechaj czeka; niech wszystko czeka, do jutra lub do kresu dni — kresu który może każdej chwili nastąpić, nic go to nie obchodzi — w każdym razie niech wszystko czeka do jutra.
— Wiem tylko — mówił dalej Lingard z takim naciskiem, iż pani Travers podniosła głowę — że gdziekolwiek pójdę, poniosę z sobą panią przytuloną do mojej piersi.
Wrażliwe ucho pani Travers pochwyciło w jego głosie ton tłumionego uniesienia i świtającej trwogi —