Przejdź do zawartości

Od szczytu do otchłani/Część trzecia/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Od szczytu do otchłani
Podtytuł Wspomnienia i szkice
z 40 ilustracjami
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ TRZECIA.
W KURZAWIE LUDZKIEJ.
ROZDZIAŁ PIERWSZY.
POZA ŻYCIEM.

Wszędzie, gdzie rzucano nas, mieliśmy, jako skazani na zamknięcie w fortecy, oddzielne cele, a wszystkie były do siebie podobne. Były to nory brudne i wilgotne, o grubych murach, mocnych, żelaznych drzwiach, z zakratowanem okienkiem pod sklepieniem, z łóżkiem, taburetem, stolikiem i kuferkiem, zawierającym rzeczy, należące osobiście do każdego z nas.
Ponieważ umieszczano nas, więźniów politycznych, zawsze w jakiemś jednem skrzydle głównego gmachu, więc pędziliśmy odrębny tryb życia; drzwi cel nie były zamykane; wyznaczano zwykle aresztanta kryminalnego, który sprzątał nasze cele, czyścił obuwie i ubranie i gotował inną, niż w całem więzieniu, strawę, na co wpłacaliśmy do kancelarji pieniądze, otrzymane z domu.
Wszędzie, gdziekolwiek pozostawiano mnie na czas dłuższy, rozpoczynałem pracę kolejno w dwóch zakresach. Najpierw zaprowadzałem porządek i czystość, a później zakładałem grzędy z jarzynami i kwiatami; w więzieniu charbińskiem, w części podwórza, wydzielonej na nasze przechadzki, urządziłem z resztek cementu, pozostałego w beczce, leżącej na składzie, basen betonowy, napełniłem go wodą, wrzuciłem dostarczone przez żonę jednego z dozorców wodorosty z gatunku „Cladofora“ i rzęsę wodną, a gdy te rośliny zaaklimatyzowały się na dobre, wpuściłem kilka karasi i dwa małe żółwie. To zaimprowizowane akwarjum dało nam — ludziom pozbawionym wolności, dużo miłych chwil, ponieważ mogliśmy śledzić życie ryb i żółwi, które znały nas i z rąk brały pożywienie.
Uzyskałem z biegiem czasu pozwolenie władz na odwiedzanie ogólnych sal więziennych, gdzie mieściło się nieraz po 200. aresztantów, i prowadziłem nieskończone pogadanki na poważne tematy, aby oderwać tych ludzi od smutnej i ciężkiej rzeczywistości i rzucić w ich dusze i umysł ziarna zdrowych myśli.
Pamiętam, że nieraz opowiadałem o wielkich, szlachetnych ludziach, dobroczyńcach całej ludzkości, w sali Nr. 1, gdzie otaczało mnie stu dziesięciu najcięższych zbrodniarzy, osądzonych na noszenie kajdan na nogach i na przebywanie w więzieniu przez całe życie, a wrażenia, które sprawiały moje opowiadania, niczem się nie różniły od wrażeń ludzi normalnych, którzy tylko zdaleka spoglądają na więzienie.
Aresztanci lubili mnie i poważali, gdyż wiedzieli, że nie zostawię bez protestu żadnego bezprawia lub nadużycia władz, a w razie gdyby ktokolwiek z aresztantów obraził mnie, potrafiłbym odpowiedzieć tak, jak pierwszego dnia odpowiedziałem Mironowowi.
W więzieniu charbińskiem byłem z tego powodu zawsze obierany na „starostę“ całego więzienia, to znaczy na takie stanowisko, które nieoficjalnie uznawały władze więzienne i sądowe i uznawali i szanowali sami aresztanci. Starosta jest pośrednikiem pomiędzy władzami a aresztantami i jest sędzią w wewnętrznych sprawach więzienia.
Po zainstalowaniu się w nowem otoczeniu, zacząłem znowu dużo pracować. Czytałem i pisałem pamiętniki, których część była materjałem do niniejszej książki. Napisałem kilka nowel fantastycznych, które odrywały mnie od szarości dnia powszedniego, pozwalając zagłębiać się w nieznane kraje i światy, do których wprowadzała mnie wyobraźnia.

Generał Liniewicz.

Zresztą pracowałem w założonym przez siebie ogrodzie, kilka razy dziennie używałem przechadzek, prowadziłem pogadanki z więźniami i uprawiałem gimnastykę. Przez okno celi słyszałem rozmowy więźniów z dwóch sal drugiego piętra, wchodziłem do cel aresztantów i bardzo prędko całe życie więzienne było przede mną jak na dłoni; znałem je do najdrobniejszych szczegółów, przenikałem dusze ludzi zamkniętych w tych murach, rozumiałem ich mękę, rozpacz, nadzieję i radość, starałem się dopomóc im, dodać im otuchy, pocieszyć ich, oddziałać na twarde, jak kamień, sumienia i pchnąć ich na inną drogę życia.
Nieraz śmieli się ze mnie starzy aresztanci, lecz naogół lubili mnie i z widoczną przyjemnością rozmawiali ze mną. Nieraz dawali mi upominki. Były to przeważnie bardzo misternie i artystycznie wylepione z chleba figurki i całe sceny z życia aresztantów: ludzie w kajdanach, popychający wózki z węglem, zbiedzy w lesie przy ognisku, z wiszącym nad niem kociołkiem, — takie tematy wzbudzały twórczą fantazję aresztantów.
Zrzadka dostawałem inne podarunki: ostry, wąski nóż, piłę do przepiłowania krat, buteleczkę z trucizną, łańcuszek do zegarka, spleciony z własnych włosów aresztanta, i t. p. Całe muzeum takich podarunków miałem w swojej celi.
Pewnego wieczora, około godziny 10-ej, siedziałem przy stoliku i pisałem. Nagle raczej odczułem, niż usłyszałem, że ktoś ostrożnie, bez szmeru, otworzył drzwi i jakiś cień stanął za mną. Wśliznął się tak szybko i bez hałasu, że nawet nie odwróciłem głowy, myśląc, że wydało mi się tylko.
Jednak po chwili usłyszałem oddech człowieka i spojrzałem poza siebie. Za mojemi plecami stał Mironow i patrzał skośnemi oczami, w których była prośba.
— Czego chcecie? — zapytałem, podnosząc się na wszelki wypadek.
— Wyznaczyli mnie tu na posługacza — odparł. — Zobaczyłem, że nie śpicie, i przyszedłem. Gniewacie się pewno na mnie, żem podle postąpił, gdyście tu przybyli? Wybaczcie!
— Nie gniewam się na was — rzekłem. — Zapomniałem o wszystkiem.
— Dziękuję wam! — zawołał. — Mogę was o coś poprosić?
— O co chodzi?
— Pozwólcie, gdy pracujecie, siedzieć w waszej celi.
— Co wam z tego przyjdzie? — zapytałem zdziwiony.
Mironow westchnął i zaczął szeptać, wskazując ręką na więzienie, którego okna zaglądały w moje okienko pod sufitem.
— Wy nie wiecie, a tam, gdzie my siedzimy, tam — piekło! piekło! Sześć lat już ubiegło od chwili, gdym wszedł do tego przeklętego więzienia. Tu u was czuję coś innego! Inne powietrze, inny wygląd samych ścian nawet, czuję, że tu jest coś, czego niema tam. Teraz będę sypiał na korytarzu, pozwólcie, że będę przychodził do was... posiedzieć... Dwa tygodnie będę u was posługaczem, chcę odpocząć, odetchnąć, nabrać trochę sił do życia...
Całą noc przegadaliśmy z Mironowem. Służył kiedyś, jako majtek, na statku handlowym, a później dokonał szeregu strasznych i ohydnych zbrodni, kilkakrotnie uciekał z więzienia, dostawał baty i wreszcie skazano go na całe życie, co w języku aresztanckim brzmi „na wieki“.
Był to człowiek bardzo nieszczęśliwy, a część jego winy spadała na ciężki i powikłany zbieg okoliczności.
Po tej pierwszej wizycie każdego wieczora w mojej celi na kuferku usadawiał się Mironow, reperował ubranie lub buty i myślał o czemś, co go zmuszało marszczyć czoło lub zrzadka uśmiechać się do siebie.
Ja pisałem lub czytałem, ale uważałem sobie za obowiązek codziennie chociaż trochę porozmawiać z moim gościem.
Jeżeli Mironow nauczył się ode mnie czegoś, to ja również skorzystałem z tej znajomości.
Przedewszystkiem nauczył mnie „radjotelegrafji“ więziennej. Jest to wystukiwanie na ścianie lub rurach centralnego ogrzewania słów i całych zdań alfabetem umówionym, zmienianym w każdem więzieniu w inny sposób, dla zachowania sekretu korespondencji.
Posiadanie tej sztuki dało mi możność wysłuchania całego szeregu dramatów i romansów więziennych, a później, gdy Mironow skończył swe obowiązki posługacza, często słyszałem jego umówione sygnały i wtedy rozpoczynałem z nim rozmowę.
Uczyłem się od Mironowa gwary więziennej i wkrótce już wiedziałem, że dozorca nazywa się po aresztancku „ment“, więzienie — „kicza“, nóż — „pióro“, mieszkanie — „chaza“, rewolwer — „szpajer“, trucizna — „mleko“, mord — „mokre“, zabijać — „szyć“, uciekać — „lecieć“, fałszywy paszport — „twarz“, i dużo innych wyrazów miałem w swojej pamięci i w notatniku.
Uwagę moją zwrócił pewien frazes, używany przez aresztantów, który przyszedł do więzień rosyjskich z nad Wołgi, w tych czasach, gdy na tej głównej arterji kraju grasowali piraci rzeczni. Grabili i zabijali kupców, wiozących z Persji i Kaukazu drogie, wschodnie towary, walczyli z regularnemi wojskami Moskwy. Twórczość narodowa upoetyzowała nawet jednego z wodzów bandytów, a mianowicie Steńkę Razina, uczyniwszy z niego bohatera, walczącego o wolność chłopów-niewolników, uciemiężonych przez bojarów — właścicieli ziemskich.
Frazes ten, używany przez Steńkę Razina w chwilach ryzykownych wypraw, brzmi:
„Saryn da na kiczku!“
Fonetycznie daje się tu odczuwać wpływ języków kałmuckicgo i tatarskiego i tak jest w rzeczywistości.
Frazes ten posiada podwójne znaczenie: jedno — dla rozbójników, drugie — dla aresztantów. Pierwsze oznacza: „Zabij i idź do więzienia“, drugie: „Złam kraty i uciekaj z więzienia“.
Później, gdy słyszałem w więzieniu powtarzane; „Saryn da na kiczku“, wiedziałem, że przygotowywano dla któregoś z aresztantów ucieczkę.
W więzieniu w wielkiem poszanowaniu jest śpiew. Śpiewają tu różne pieśni, wesołe i smutne, śpiewają pojedyńczemi głosami i chórem, śpiewają, wkładając w to całą duszę i wysoko ceniąc i kochając dobrych śpiewaków.
Najbardziej popularną piosenką jest ta, która zaczyna się od słów:

„Słońce wschodzi i zachodzi
Lecz w mej celi wieczny mrok“.

Rosyjskie śpiewy więzienne zasługują na specjalne studjum naukowe, gdyż spotkać w nich można echa historyczne, motywy pieśni innych narodów, wchodzących w skład imperjum rosyjskiego, wpływy legend Mongołów różnych szczepów, a szczególnie wyraźnie ślady poezji cygańskiej, barwnej i uczuciowej. Tylko pieśni nabożnych nigdy nie śpiewają.
— Wyklęci jesteśmy — powiadają — Bóg nie zechce wysłuchać modłów naszych!
W słowach tych mieści się tragizm, tem większy, że zosobna każdy aresztant gorąco, chociaż beznadziejnie, zwraca oczy ku Niebu i tylko od niego oczekuje z tęsknotą i rozpaczą ratunku i pomocy.
Na takich obserwacjach dzień po dniu przechodził dość prędko.
Czułem, że tam, za ścianami mojej celi, wre całkiem inne życie, to „piekło“, o którem Mironow mówił z przerażeniem i wstrętem, lecz po przybyciu do więzienia nie mogłem odrazu wejść we wszystkie jego zakątki i poznać wszelkie szczegóły. Na to potrzebny był czas i sprzyjające okoliczności. Jednak hałas, panujący stale w głównym gmachu i na podwórzu, brzęk kajdanów, straszliwe przekleństwa dozorców i aresztantów, jakiś odczuwany każdym nerwem zgiełk w życiu zamkniętych ludzi, drażnił mnie, podniecał lub nużył.
Odczuwałem chwilami gniew i nienawiść, to znowu przychodziła rozpacz i jeszcze bardziej mnie dręczyła.
Podczas takiego ciężkiego nastroju, przechodziłem pewnego razu około naszych grządek z ogórkami i pomidorami. Nagle spostrzegłem, że coś się poruszyło śród liści. Zacząłem szukać i znalazłem młodego wróbla ze skaleczonem skrzydełkiem. Skąd się tam wziął, niewiadomo. Zabrałem go do siebie i zrobiłem staranny opatrunek, po którym umieściłem swego pacjenta na oknie, zaciągniętem przeze mnie gazą od much — tej plagi Charbina. Z pudełka zrobiłem mu gniazdo, postawiłem wodę i jedzenie i odszedłem. Gdy powróciłem, z radością spostrzegłem, że wróbel dziobał rozmoczoną bułkę. Nie wątpiłem, że dojdzie do zdrowia, i obawiałem się tylko, czy będzie mógł latać.
Po kilku dniach mój pacjent zupełnie oswoił się ze mną, brał z rąk pokarm i, krzycząc przeraźliwie, żądał, abym go przenosił z okna na stolik. Przeszło jeszcze kilka dni i postanowiłem zdjąć opatrunek. Gdy wróbel został zwolniony z opasek, zaczął się cieszyć, podskakiwał wysoko, trzepotał skrzydełkami i próbował latać. Pierwszego dnia nie szło mu to, lecz nazajutrz już sam z okna przefrunął na stolik i przewrócił mi kałamarz. Od tej chwili wprawiał się coraz bardziej, aż zaczął energicznie szybować pod sufitem, napełniając ruchem i świergotem całą celę. Ptaszek był nad podziw mądry i doskonale wyczuwał moje usposobienie. Przekonałem się o tem kilkakrotnie. Gdy byłem wesół i spokojny, wróbel zachowywał się jak szalony, siadał mi na plecach i na głowie, skubał mię, lub skakał po papierze. W chwilach ciężkiego i ponurego nastroju, który mnie nieraz ogarniał, ptaszek uważnie mi się przyglądał, siedząc na oknie cicho, nie skakał i nie szczebiotał, lecz dość mi było spojrzeć na niego i uśmiechnąć się mimowoli do jego naprawdę zamyślonej główki, spadał niby kamień do mnie na stół, fruwał, hałasował, skakał i dokazywał w widocznym zamiarze rozweselenia mię ostatecznie.

Pozycje pod Sypingajem.

Rano o świcie budził mnie, latając po celi i siadając mi na twarzy z głośnym świergotem. Musiałem wtedy wstawać, ponieważ przyjaciel mój w ten sposób żądał czystej wody do tualety i pierwszego śniadania.
O, to był zupełnie mądry ptak! Znał się na ludziach, rozumiał ich i swojemi czarnemi, jak paciorki, oczkami zaglądał w ich dusze.
Bardzo przychylnie witał naczelnika więzienia, a nie znosił prokuratora, który raz na tydzień nas odwiedzał. Gdy wchodził naczelnik więzienia, wróbel świergotał głosem przyjaznym, sfruwał na stół i, zabawnie skacząc bokiem, ostrożnie zbliżał się do wygalonowanego rękawa urzędnika i skubał go.
Całkiem inaczej zachowywał się, gdy przyjeżdżał prokurator. Najczęściej krył się wtedy do swojego gniazda i nie odzywał się wcale. Czasami jednak, gdy prokurator dłużej zatrzymywał się w celi, wróbel siadał na samym brzegu okna, rozpuszczał skrzydła i histerycznym, ordynarnym głosem wymyślał nieprzyzwoicie. Gdy drzwi zamykały się za prokuratorem, mój skrzydlaty przyjaciel zaczynał radośnie fruwać po celi i cieszył się niewymownie.
Przekonawszy się, że wróbel jest zupełnie zdrów i w pełni sił, postanowiłem wrócić mu wolność. Wyniosłem go na podwórze, gdzie się zebrało na tę uroczystość niemal całe więzienie, i puściłem. Z radosnym krzykiem, jak kula, pomknął ku dużym drzewom, które widniały za murem.
Nigdy już do mnie nie powrócił, ale ja się nie gniewałem o to, gdyż rozumiałem, że wolność — to najwyższy skarb i najwyższe prawo istot żyjących.
W więzieniu miałem niejednokrotnie przyjaciół śród różnych zwierząt. Miałem koty, psy, szczury, żółwie, wróbla, ryby, kurę i — pająka.
Przedewszystkiem przekonałem się, że w więzieniu wszystkie żyjące istoty bardzo prędko oswajają się z człowiekiem, lecz muszą wiedzieć czego człowiek od nich żąda i czy spełni to, czego one sobie życzą.
Jestem pewny, że zwierzęta posiadają bardzo rozwinięty szósty zmysł, coś nakształt „bocznej linji“ ryb, a zmysł ten posługuje się siłą jakby telepatyczną. Zapomocą tej siły odgadują poniekąd życzenia i zamiary innych istot żyjących, nie wyłączając tak skomplikowanej duchowo, jak człowiek.
Naprzykład szczury, te duże rudo-szare gryzonie, śmiałe i żarłoczne, szybko poddają się tresurze i mogą stać się przyjaciółmi człowieka, chociaż, coprawda, nadają tym dobrym stosunkom charakter „business’u“. Chodzi im tylko o własne wygody i dobrobyt i dlatego zawierają z więźniem umowy wyłącznie dyplomatyczne bez cienia sentymentu.
W mojej celi znajdowała się nora szczurów. Nie lubię takiego sąsiedztwa, więc już myślałem o zatkaniu otworu, prowadzącego do legowiska tych „sublokatorów“, gdy uczyniłem spostrzeżenie, że w norze mieszka tylko jedna rodzina szczurza: duży szczur — widocznie matka, oraz pięcioro małych. Z pewnością matka była wdową, gdyż nigdy nie widziałem innego dużego szczura, który mógłby być uważany za męża, zresztą stara miała nawet, jak mi się wydało, smutny i przygnębiony pyszczek, jak przystoi na wdowę. Tylko sześć szarych postaci śmigało po celi, gdy zmrok zapadał, i nigdy więcej! Gdy pewnego wieczora wszystkie wylazły ze swej nory, tupnąłem nogą i zmusiłem je skryć się pod podłogą.
Po chwili stara wysunęła pyszczek i ostrożnie wyśliznęła się z nory. Odbiegła od niej i cichutko pisnęła; natychmiast wysunęły się dwie główki małych. Tupnąłem nogą, i znowu dały nura zpowrotem. Wdowa zaczaiła się za kuferkiem i nie wychodziła. Po chwili, widząc, że zachowuję ciszę, znowu pisnęła. Ponownie zjawiły się główki małych i ponownie zmusiłem je do ukrycia się w norze.
Stara się nie pokazywała, chociaż czułem, że przygląda mi się bacznie i usiłuje zrozumieć, o co mi chodzi. Wtedy rzuciłem na podłogę kawałek cukru; matka wyskoczyła, porwała go i zaniosła do nory. Zjawiła się znowu po chwili, rzuciłem następny kawałek. Tym sposobem dałem wdowie razem sześć kawałków cukru — pięć dla dzieci, jeden dla niej. Procedura ta powtarzała się dwa razy dziennie, i rezultaty były nieoczekiwane. Młode wcale więcej nie wychodziły ze swej nory, zjawiała się tylko wdowa po porcję dla siebie i dzieci, zjawiała się rano i wieczór, o innej zaś porze nigdy jej nie widziałem.Jeżeli nie spostrzegłem odrazu, że przyszła już po żywność, wdrapywała się na kuferek i, siedząc na tylnych łapkach, bystro mi się przyglądała i cichutko piszczała. Otrzymawszy sześć kawałków słodkiego suchara, cukru lub szynki, przenosiła wszystko do nory i znikała.
Raz tylko cała rodzina zjawiła się znów gremjalnie. Na czele jej kroczyła wdowa, porozumiewawczo patrząc na mnie, za nią zaś sunęła dziatwa, bardzo grzeczna i dyscyplinowana. Pochód ten przeszedł przez całą celę i znikł w szparze pode drzwiami, prowadzącemi na korytarz. Od tego dnia zaczęło się to powtarzać co wieczór. Zacząłem śledzić szczurzą rodzinę i odkryłem, że chodziła do wodopoju, na koniec korytarza, gdzie się mieściła umywalnia.
Szczury powracały w takim samym ordynku do swej nory, spokojnie i lojalnie defilując przede mną. Widocznie matka przestała karmić swoje małe mlekiem i trzeba było prowadzić je do wody.
Po kilku tygodniach rodzina znikła bez śladu i nora opustoszała. Domyślałem się, że wobec tego, iż dzieci dorosły, wdowa musiała przenieść się z niemi do bardziej kulturalnego ośrodka, niż Charbin, aby dać młodym szczurom... należyte wychowanie i naukę.
Egoistyczne cechy szanownej wdowy w stosunku do mnie widziałem w tem, że nigdy nie przychodziła dla mnie, lecz wyłącznie w swoich ściśle materjalnych sprawach. Zrozumiała, że nie chcę mieć pod nogami, na łóżku i w kuferku jej rodziny, pogodziła się z tem, a że zato płaciłem hojnie, weszła ze mną w porozumienie i umowy dotrzymywała do dnia wyjazdu swego z Charbina.
Jednak muszę zaznaczyć, że odczuwała nastroje, gdyż w chwilach mojej depresji duchowej zabierała żywność szybko i bez szmeru znikała, jakgdyby nie chcąc narzucać się ze swoją obecnością, gdy zaś byłem w dobrym humorze, czyniła to zwykle na wesoło, z piskiem i nawet figlami, podrzucając kawałki pożywienia i skacząc niezgrabnie, lecz zabawnie.
Nie mogę, pisząc o przyjaznych mi istotach, nie wspomnieć tu o jednym czarowniku, który wpełzł do mojej celi i zamieszkał ze mną.
Był to ciemno-żółty, gruby, poważny pająk z czarnym krzyżem na grzbiecie.
Skąd się wziął, nie mam pojęcia, może sam go przyniosłem na ubraniu ze swoich grządek pomidorów. Dostawszy się do celi, odrazu rozpostarł w kącie okna sieć i czekał na zdobycz, lecz z pewnością byłby tu umarł z głodu, lub musiał wyemigrować, gdyż gaza, zasłaniająca okno, nie przepuszczała żadnej muchy. Ujrzawszy to, a wiedząc z opisów innych więźniów, że pająk jest miłym sąsiadem człowieka, pozbawionego wolności, zaopiekowałem się nim tak starannie, iż wkrótce trzeba było obawiać się, że pęknie od tłuszczu. Łapałem dla niego muchy na podwórzu i rzucałem mu do sieci. Wcale więc się nie ruszał, nie pracował i tył, tył straszliwie!
Było to nadzwyczajne stworzenie. Z jego zachowania się wiedziałem, czy będzie deszcz, burza lub ładna pogoda. Wnioskowałem o tem z pozy, w jakiej pozostawał, zawieszony w centrum pajęczyny, mój sąsiad. Przed zbliżającą się burzą trzymał się wszystkiemi łapami siatki a nawet czasami przymocowywał się do niej nowemi nićmi, przed deszczem zmieniał się w ciemną kulkę, chowając się do kąta i podgarniając pod siebie nogi; gdy się zbliżały suche dni upalne, rozkładał nogi, jak mógł najszerzej, trzymając się siatki jedną lub dwoma haczykowatemi łapkami. Prawdopodobnie pająk cierpiał na reumatyzm w nogach lub miał wypadek podobny do mego na Udzimi, gdyż ja też dotkliwie czułem wszelkie zmiany pogody.
Jednak najdziwniejsze było zachowanie się mego pająka, gdy odczuwałem upadek ducha i gnębiącą mię tęsknotę. Zwykle zupełnie dla mnie obojętny, w takiej chwili zaczynał się denerwować. Biegał po siatce, jakgdyby się starał zwrócić na siebie uwagę, a gdy i to nie pomagało, wstrząsał siatką, kołysząc się na niej. Pewnego razu siedziałem w bardzo ciężkim nastroju przy stole, ścisnąwszy głowę rękami. Różne niewesołe myśli sunęły mi przez mózg. Byłem wtedy daleko poza murami więzienia, nawet poza granicami Azji. Nagle uczułem, że ktoś mi się przygląda bacznie, nawet się obejrzałem, lecz nikogo nie zobaczyłem w celi. Spojrzałem na pająka i ku swemu zdziwieniu nie znalazłem go. Nie było go ani w siatce, ani w kącie framugi okna. Pierwszy raz w ciągu całego czasu swego pobytu u mnie znikł. Zacząłem oglądać ściany i odszukałem go nareszcie. Siedział wprost przede mną, spuściwszy się z sufitu na czysty arkusz papieru, leżący na stole. Miał podniesione wysoko duże łapy przednie, i czułem, że się we mnie wpatruje swojemi tajemniczemi oczyma. Siedział nieruchomo i skupiony, a nad nim, ciągnąc się od sufitu, srebrzyła się nitka, na której się opuścił. Swym surowym wyglądem i podniesionemi łapami przypominał mi srogiego nauczyciela, który czyni gorzkie wymówki uczniowi. Mimowoli zaśmiałem się na tę myśl. Mój pająk ciężko przewalając się swem grubem ciałem, odszedł trochę i zaczął wspinać się ku sufitowi. Wkrótce uspokojony i wyraźnie zadowolony, siedział już pośrodku swojej sieci i przepowiadał dobrą pogodę. Przyniosłem mu kilka much w nagrodę za oderwanie mnie od niewesołych i nużących myśli. Żeby nie zdradzić żarłoczności i nie dowieść złego tonu, długo nie dotknął żadnej.
Spostrzeżenia i wrażenia tego rodzaju, jak myślę teraz, są właściwością tych ludzi, którzy, pozostając przy życiu, pędzą w samotności długie miesiące i lata poza społeczeństwem. Wtedy wszystko zwraca na siebie uwagę samotnika, który wyczuwa i rozumie przeczuloną duszą, zaostrzonemi nerwami i umysłem, którego nic nie odrywa, nic nie mąci, nic nie zapala.


ROZDZIAŁ DRUGI.
SARYN DA NA KICZKU“.

Więzienie śpi. Niespokojny, czujny sen zmorzył ciała leżące na brudnych pryczach, nakrytych pstrą kołdrą lub poprostu szarym aresztanckim chałatem. Nie słychać odsuwanych zasuw i grzmiących zamków drzwi. Tylko z korytarza dochodzą głośne stąpania dyżurnego dozorcy. Jego ciemna sylwetka chwilami znika w ciemności, chwilami znowu zjawia się w oświetlonym końcu długiego korytarza z kilku żelaznemi, zakratowanemi drzwiami, za któremi leżą, pogrążeni we śnie lub ciężkiej zadumie, aresztanci kryminalni. Umilkły przekleństwa i wymyślania, wynalezione przez umęczoną ludność więzienia, a także ordynarne okrzyki dozorców i drażniący dźwięk kajdan.
Znajdująca się naprzeciwko mojego okienka sala Nr. l też ucichła.
Ledwie się jarzy, kopcąc i zatruwając powietrze dymem niedopalonej nafty, mała lampka. W kącie przy drzwiach czerni się cuchnący kubeł, tak zwana „parasza“, zastępująca w nocy wszelkie współczesne urządzenia higjeniczne. „Parasza“ — to jest najzłośliwszy kat aresztantów kryminalnych.
Na pryczach wzdłuż ścian leżało około stu uśpionych ludzkich postaci. Tu się mieściła najpoważniejsza część ludności więziennej, prawie sami, tak zwani, „Iwany“ — ludzie obeznani oddawna z więzieniami całej Rosji, z mroźną zimą Syberji, z ciężkiemi robotami przymusowemi, czyli „katorgą“ Zerentuja, Akatuja, Onona. Późno usnęła sala Nr. 1, gdzie długo po północy, nie zwracając uwagi na okrzyki i groźby dozorców, grano w karty.
Nie spał tylko aresztant Wasyl Drużynin.
Leżał nawznak, ręce założył pod głowę i wpatrywał się szeroko rozwartemi oczyma w żółty krąg lampy na brudnym, zakopconym suficie.
Drużynin myślał o czemś uporczywie, a oczy chwilami zaczynały mu błyskać. Wreszcie, widocznie, przypomniał sobie coś, bo podniósł się gwałtownie i usiadł na posłaniu. Przy tym ruchu brzękły ciężkie żelazne kajdany, któremi był skuty.
Z prycz dochodziły go oddechy śpiących ludzi, niewyraźne słowa, często bez znaczenia, chwilami zaś pełne tajemnej, złowrogiej treści.
Wasyl siedział i czekał, nadsłuchując.

Sobór prawosławny w Charninie
podczas odczytywania manifestu 30. X. 1905.

Wreszcie już przed świtem, biegnąc od cegły do cegły po ścianie, przypłynął skądeś szmer jeszcze niewyraźny. Po chwili znów się powtórzył. Drużynin drgnął i uśmiechnął się. Poznał umówiony sygnał swego przyjaciela, Eljasza Łapina, siedzącego za karę w podziemnej celi.
Wasyl trzykrotnie uderzył w ścianę bransoletą kajdan, dając znak, że słyszy. Wtedy już wyraźniej doszło znane każdemu aresztantowi stukanie, jeden raz głośny, pięć cichych uderzeń i znowu dwa mocne.
Oznaczało to „saryn da na kiczku“ — ucieczka z więzienia.
Drużynin uśmiechnął się radośnie i, upadłszy na posłanie, odpowiedział mocnem uderzeniem w mur.
Znowu wszystko ucichło. Aresztant, dzwoniąc kajdanami, przewrócił się na bok; zdawało się, że zasnął. Na wschodzie wkrótce obłoki zaczęły nasiąkać szkarłatem. Zbliżał się nowy dzień, więzienny dzień.
Dozorca uderzył w dzwon, wiszący przy schodach i krzyknął:
— Wynosić „parasze“, prędzej!
Głośno przeklinając, podnieśli się z prycz najbardziej, upadli moralnie, słabi i pozbawieni woli ludzie i wynieśli cuchnące, żelazne kubły.
Jednocześnie prawie w kuchni więziennej zawrzała praca. Dyżurni aresztanci zaczęli grzmieć mosiężnemi i blaszanemi kotłami i wiadrami, przygotowując wrzątek na herbatę i przystępując do przyrządzenia „bałandy“, czyli zupy. Wszczął się taki hałas, w którym się zmieszały: dzwonienie kotłów, stuk toporów, rąbiących mięso, śmiechy, krzyki i nieodstępne przekleństwa, że o śnie nikt już marzyć nie mógł.
Aresztanci zaczęli się podnosić z prycz, wyciągać ręce i nogi, później myć twarze i ręce, co chwila wyrzucając z ust przekleństwa.
Żaden się nie modlił, żaden nie uczynił znaku krzyża.
Drużynin też podniósł się, umył, przygładził włosy i wyszedł na środek sali, dzwoniąc kajdanami, gdy podciągał je rzemykiem do pasa.
Był to człowiek lat trzydziestu, niewysoki, lecz zgrabny i silny. Nie był przystojny, lecz na bladej, trochę zwiędłej twarzy płonęły śmiałe, piwne oczy, które nie mrugały, co nadawało twarzy charakter marzycielstwa, chwilami — jakiejś zwierzęcej czujności.
Po chwili dozorca otworzył drzwi i aresztanci z krzykiem i tupotem nóg zaczęli zbiegać schodami nadół do kuchni po herbatę i chleb i powracali z kubkami, pełnemi gorącego płynu, i kawałkami razowego chleba.
Znowu zapanowało milczenie, gdyż wszyscy jedli i pili, a skończywszy, pochowali swoje kubki i podzielili się na grupy. Większość zaczęła grać w karty, kłócąc się i bijąc nawet. Kilku aresztantów czytało stare dzienniki i książki zatłuszczone od użycia, lub pisało listy do osób, które, być może, już nie żyły, a nawet istniały tylko w ich wyobraźni. Najczęściej były to listy do kochanek.
Trzech Gruzinów siedziało osobno i cichemi głosami rzucało zdania krótkie, pełne rzewnej melancholji.
— Na Kaukazie teraz u nas raj! — odezwał się jeden.
— Wszystko kwitnie, na tle zielonem białe i różowe plamy drzew wiśniowych i brzoskwiniowych! — dodał drugi..
— Wieczorem, gdy słońce zachodzi, — w naturze cicho, cicho... Stada powracają do „aułów“[1] — z westchnieniem dorzucił trzeci i głowę sobie ścisnął rękami.
— Nic wzdychajcie wy, kaukascy ludzie! — wrzasnął któryś z aresztantów. — I bez waszego wzdychania człowiek z tęsknoty umiera. Do djabła z wami!
Gruzini podnieśli głowy i patrzyli hardo, do drapieżnych ptaków podobni.
W najdalszym kącie wybuchła sprzeczka. Jeden z grających w karty popełnił fałszerstwo, zaczęła się bójka, w ruch poszły noże i wkrótce dozorcy wynieśli do szpitala więziennego dwóch ciężko rannych aresztantów.
Wkrótce zapomniano o tem. Jakiś stary, siwy aresztant i stojący obok chłopiec, mający z pewnością nie więcej, niż lat 14, usiedli na oknie i zaczęli karmić gołębie, które z całem zaufaniem siadały im na rękach i ramionach.
Ciężar bezcelowego, pełnego zgiełku dnia dawał się we znaki. Coraz bardziej pochmurnieli i milkli aresztanci. Tylko „Iwany“ nie tracili humoru. Za dwa dni zupełnej wolności zawsze byli gotowi oddać swoją krew i żyli nadzieją na tę krótką wolność, którą mogli zdobyć tylko własnemi siłami, pomysłowością i odwagą. W tym celu „Iwany“ zawsze posiadali w nikomu nieznanej skrytce kwas do rozmiękczania cegły i kamienia, piroksylinę do rozsadzania ścian, truciznę, piłki i noże. „Iwany“ z łatwością stawiali na kartę swoje życie i z taką samą łatwością brali cudze, szczególnie jeżeli to było życie „menta“ — dozorcy, lub „wyżła“ — zdrajcy.
Drużynin, dzwoniąc kajdanami i obojętnie patrząc na wszystko, co się działo dokoła, chodził po sali w głębokiej zadumie.
Wkrótce wypuszczono wszystkich na przechadzkę.
Tłum aresztantów napełnił podwórze, ogrodzone wysokiemi kratami drewnianemi, tworzącemi klatkę. Ludzie zaczęli biegać, gonić się wzajemnie, podrzucać piłkę, zrobioną ze szmat, grać w karty i warcaby. W tej chwili ożywienia i podniecenia więźniowie bardzo przypominali oswojone zwierzęta drapieżne, wypuszczone na arenę cyrkową.
Drużynin, wyszedłszy na przechadzkę, zbliżył się na moment do niektórych starszych „Iwanów“, zamienił z nimi kilka słów i stanął w kącie zagrody, wyglądając kogoś.
Wkrótce do klatki wpuszczono Eljasza Łapina. Ręce i nogi miał skute najcięższemi łańcuchami, nakładanemi za karę; na blado-szarej twarzy malowała się zawziętość i znużenie; miał groźne, połyskujące oczy, łypiące z pod brwi krzaczastych. Szedł, ciężko stąpając nogami szeroko rozstawionemi i prostując potężne, kościste bary.
Z nikim nie rozmawiając, podszedł do Drużynina i zaczął coś do niego szeptać, wreszcie zapytał:
— „Włos“[2] masz?
— Mam — rzucił krótką odpowiedź.
— To dobrze, bo w umywalni trzeba będzie przepiłować kraty — rzekł Łapin. — Rozumiesz?
Drużynin skinął głową i, odszedłszy od towarzysza, znikł w tłumie aresztantów.
Jednak śledził dozorców, a gdy przekonał się, że nie zwracają na niego uwagi, podszedł do kraty, oparł się o jedną ze sztab i coś w niej zaczął namacywać ręką. Po chwili uczuł ukłucie w palec, wtedy odwrócił się i szybkim ruchem wyciągnął ze szpary — długą, cienką piłę. Ukrył ją na piersi i spokojnie zaczął chodzić po klatce, pogwizdując. Wreszcie zbliżył się do krat, oddzielających zagrodę aresztantów kryminalnych od podwórza więźniów politycznych, i zwrócił się do mnie.
— Starosto, — rzekł głosem cichym — jeżeli dziś w nocy posłyszycie coś, nie niepokójcie się i nikomu nic nie mówcie...
— „Saryn da na kiczku“? — spytałem szeptem.
Kiwnął głową i odszedł od kraty.
Drużynin był jednym z tych ludzi, których rzeczywistość rosyjska nieraz przerabiała na złoczyńców.
Był to prosty chłop, myśliwy syberyjski.
Pewnego razu, gdy powracał z polowania, został na drodze schwytany przez policję i oskarżony o to, że brał udział w napadzie na pocztę. Żadnych dowodów prócz tego, że szedł z karabinem tą samą drogą, na której uczyniono napad, nie było, jednak sędzia śledczy kazał go zamknąć do więzienia na cały czas śledztwa. Śledztwo szło powoli i po roku beznadziejnego przebywania w więzieniu Drużynin uciekł, przy pościgu zranił dwóch żołnierzy, został zakuty i wrzucony zpowrotem do więzienia, mając już dwie sprawy sądowe. Gdy go poznałem, upływał już piąty rok jego pobytu w więzieniu. Czasami zrywała się w nim rozpacz, a wtedy miotał się, jak rozwścieczone zwierzę, napadał na dozorców, i w rezultacie znowu nakładano mu kajdany.
Zresztą władze więzienne lubiły Drużynina, bo zwykle był grzeczny i spokojny. Naczelnik więzienia w rozmowie ze mną nawet wyrażał przekonanie, że Drużynin niesprawiedliwie cierpi w więzieniu, gdyż jest ofiarą omyłki sądowej.
Po skończonym hałaśliwym, jak zwykle, i męczącym dniu zapadł mrok i wkrótce w celach zapalono lampy. Gdy aresztanci otrzymali kolację, nagle ciszę przerwał świst przeciągły. Tylko potężne piersi mogły wydać taki długi, przeraźliwy dźwięk.
— To Łapin — szepnął jeden z „Iwanów“, porozumiewawczo mrugając na innych.
— Trzeba się przygotować — dodał inny i, podszedłszy do drzwi, wrzasnął w korytarz:
— Muzyka i teatr!
Jak na komendę, rozpoczęły się śpiewy i tańce z tupotem butów i hałasem nadzwyczajnym. Była to „muzyka“, a gdy dozorcy zaczęli mitygować rozweselonych aresztantów, rozpoczął się „teatr“, czyli awantury, kłótnie, żądania przyjścia starosty więziennego i naczelnika więzienia, który „gnębi“ aresztantów i znęca się nad nimi, nie pozwalając na niewinne rozrywki, jakiemi są śpiewy i tańce. Coś do dziesiątej wieczór trwały te zamieszki i spory w więzieniu, odrazu we wszystkich celach wyższego piętra.
Tymczasem Drużynin demonstracyjnie żadnego udziału w tej awanturze nie brał i siedział pogardliwie uśmiechnięty. Gdy nareszcie wszystko się skończyło, aresztant podszedł do naczelnika więzienia i pokornym głosem rzekł:
— Panie naczelniku, bardzo proszę kazać zdjąć ze mnie kajdany! Proszę spojrzeć, mam od nich rany na rękach i nogach. Ja już więcej na karę nigdy nie zasłużę!
Naczelnik, który widział zachowanie się aresztanta podczas awantury, chcąc czynem dyplomatycznym załagodzić podniecenie więzienia, kazał zaprowadzić Drużynina do kuźni i rozkuć go. Drużynin wrócił wkrótce bez łańcuchów.
Po kolacji, gdy dwóch aresztantów chciało iść do umywalni po „parasze“, Drużynin podszedł do jednego z nich i rzekł surowym głosem:
— Zostań tu! Słyszysz? Ja zastąpię ciebie... — poczem wyszedł natychmiast z drugim. W umywalni szepnął coś do aresztantów i ci zaczęli z hałasem szorować i płukać kubły, biegać i bić się, a Drużynin tymczasem piłował cienkie sztaby krat. Gdy przepiłował, odgiął kratę, spojrzał nadół, szybko wlazł na okno, a po chwili aresztant, który mu pomagał, usłyszał odgłos nóg Drużynina, który skoczył na podwórze. Tu się mieściła zarzucona studnia dokąd wychodziły rury ogrzewania centralnego.
Aresztant przygiął i doprowadził do porządku kratę i po chwili cała czereda więźniów z kubłami powróciła do cel. Sprawdzanie obecności aresztantów odbywało się zawsze podczas kolacji, więc dopiero nad ranem władze mogły zauważyć zniknięcie Drużynina. Na jego posłaniu na pryczy leżała postać ludzka, szczelnie osłonięta kocem. Były to różne szmaty i rupiecie aresztanckie, z których uczyniono kukłę, przypominającą kształt ludzki.
Tymczasem zbieg, zeskoczywszy na ziemię, szybko odsunął zgniłe deski, któremi była pokryta studnia, opuścił się na rękach, trzymając się za zrąb, i namacawszy nogami otwór kanału z leżącemi w nim rurami, wśliznął się do wąskiego tunelu. Długo czołgał się w nim, ocierając się bokami o ściany i uderzając głową o sklepienie. Czasami, gdy widział przecinające ciemności, jasne pasma światła na ziemi, posuwał się ostrożniej i wolniej. Czynił tak, bo wiedział, że to przebija światło przez szpary w podłodze, a nie był pewny, czy sunie pod podłogą celi aresztanckiej czy biura więziennego, lub mieszkania któregoś z dozorców. Przy jednej ze świecących się szpar zatrzymał się, gdyż zawadził głową o wbitą przez kogoś drzazgę.
Ostrożnie zapukał w deski podłogi.
Usłyszał ciężkie stąpania, brzęk wlokących się kajdan i gruby, stłumiony głos:
— Leć! Nikt nie zauważył.
Był to głos Łapina. On to wynalazł ten kanał z rurami, siedząc w podziemnej celi, przepełzł go cały, zrobił odnogę w stronę muru, wykopawszy krecią norę w ziemi nie dla siebie, bo nie mógł uciekać, będąc skuty na rękach i nogach, ale dla kogoś nieznanego, kto musi „lecieć“ albo od śmierci, albo od pomieszania zmysłów z tęsknoty i rozpaczy. Na szczęście, takim kandydatem do ucieczki okazał się przyjaciel, dawny towarzysz więzienny — Drużynin, czyli Waśka, jak go nazywali aresztanci.
Więzień kryminalny, skazany na długie lata, ciągle marzy o ucieczce. Dlatego ustawicznie coś w tym celu robi. Wyjmuje pokryjomu przed dozorcami i innymi aresztantami cegły ze ściany, podpiłowuje deski w podłodze, przecina dzień po dniu sztaby krat, za wszelką cenę kupuje piłę, nóż, krótki lewarek, czyli tak zwany przez aresztantów „tomek“ do wyłamywania zamków, a czasem nawet „szpajer“ — rewolwer. Takie przygotowania do ucieczki przechodzą u starych więźniów poprostu w chorobliwą manję, gdyż ich myśl i ręce ciągle pracują nad tem. Nikt lepiej od aresztantów nie zna planu więzienia, wszystkich jego kryjówek, a szczególnie lokali podziemnych, skąd łatwiej zaryć się w ziemi, jak kret, i wyśliznąć poza znienawidzone mury.
Podczas mego pobytu w więzieniu, nieraz widziałem u aresztantów zadziwiająco szczegółowe plany różnych „kamiennych worków“ z wymiarami przestrzeni, dzielącej pewne najdogodniejsze do ucieczki punkty od zewnętrznej strony muru, otaczającego cały gmach, i ze wskazówkami, z jakim gatunkiem ziemi będzie się miało do czynienia — sypką czy twardą, miękką czy kamienistą, suchą czy wilgotną.
Drużynin, posłyszawszy, że Łapin zaczął chodzić po celi, wlokąc za sobą kajdany, jął posuwać się dalej. Widocznie przyjaciel dał mu dobre wskazówki, gdyż nie zbaczał w odnogi kanału, ale pełznął główną arterją, czując pod ręką grube rury, ciągnące się po ziemi, okręcone azbestową papą i wojłokiem.
Gdy Drużynin mijał pod podłogą moją celę, usłyszałem tylko cichy szmer i szelest. Nie odezwał się do mnie, więc nie dałem mu żadnego znaku. Muszę się przyznać, że bardzo życzyłem Drużyninowi powodzenia i w myśli obliczałem, ile metrów pozostało mu do muru, odgradzającego wszystkich nas, tu zamkniętych, od wolności. Czułem się podniecony, oddychałem ciężko i miałem zimne ze wzruszenia ręce.
Drużynin pełznął tymczasem dalej. Wkrótce spostrzegł, że rury się skończyły, a głową dotknął muru. Był to fundament gmachu. Zbieg zaczął macać rękami cegłę i odnalazł wyłom, uczyniony przez Łapina. Od wyłomu ciągnęła już na ulicę wąska „krecia nora“, wykopana wprost w ziemi. Tu było jeszcze ciaśniej i Drużynin sunął, czołgając się jak wąż.
Posuwał się bardzo powoli, gdyż powietrza było bardzo mało i każdy żywszy ruch osłabiał zbiega. Czując, że coraz silniej kołacze mu serce i żyły na skroniach nabierają i tętnią krwią, Drużynin dotarł nareszcie do miejsca szerszego, gdzie mógł uklęknąć. Namacał kilka kawałków deski, któremi Łapin podparł ziemię, aby się nie zawaliła.
Drużynin wytężył słuch i zamarł. Żaden dźwięk tu nie dochodził. Panowała martwa cisza, niby w grobie. Zbieg wczołgał się zpowrotem do nory i ręką wybił deski. Z głuchym szmerem obsunęła się ziemia i drobne kamienie na dno. Gdy Drużynin wytknął głowę z nory, ujrzał pogodne niebo nocne.
Wygramolił się z nory i jednym susem wyskoczył.
— Trzymaj! trzymaj! — rozległy się głosy, przeraźliwe trele gwizdka, odgłosy biegnących ludzi i, nim Drużynin zdążył opamiętać się i schwycić za nóż, powalono go i nałożono ręczne kajdanki. Śród napastników dojrzał naczelnika więzienia, kilku dozorców i żołnierzy, a za nimi kryjącego się aresztanta z sali Nr. l — Tatarzyna Małajkę. Tatarzyn wiedział o ucieczce i za pewne ulgi dla siebie zdradził przed władzami cały plan.
Drużynin, po spisaniu protokółu w kancelarji, został okuty na nowo i odprowadzony do więzienia.
Gdy wszedł blady, z drżącemi ustami i ponuro patrzącemi oczami, nikt z więźniów nie odezwał się ani słowem. Wszyscy rozumieli, co się dzieje w duszy tego człowieka, który był o krok od wymarzonej wolności, a teraz wszedł do obmierzłej celi więziennej z głuchą i zimną rozpaczą.
Drużynin podszedł do pryczy i z brzękiem łańcuchów rzucił się na posłanie. Długo nie ruszał się wcale, a gdy przekonał się, że wszyscy już usnęli, schwycił się oburącz za głowę i zaczął łkać, wcisnąwszy twarz do poduszki, aby nie jęczeć, nie krzyczeć, nie szaleć z bólu i zawiedzionej nadziei.
Nazajutrz, gdy sala Nr. 1 w skupionem milczeniu patrzyła na Drużynina, oczekując od niego szczegółów nieudanej wyprawy, on rzucił tylko jeden krótki frazes:
— Małajka — wyżeł![3]
Ta wiadomość z szybkością błyskawicy obleciała całe więzienie i wkrótce już wiedziano, że władze w nagrodę przeniosły Małajkę na posadę kucharza u dozorców i jakoby miały go zwolnić zupełnie. W salach i mniejszych celach aresztanci zbierali się gromadkami i nad czemś się naradzali.
Wreszcie wszystko się uspokoiło, a Drużynin już obojętnym głosem opowiadał o swoich przejściach podczas nieudanej ucieczki.
O zwykłej godzinie więźniów wypuszczono na przechadzkę. Jak zwykle, tłumnie wybiegli ludzie na podwórze, chociaż wprawne oko dozorców dojrzeć mogło niezwykłe ich podniecenie.
Gdy aresztanci przechodzili przez podwórze, kierując się ku zagrodzie, z kuchni dozorców wybiegł Małajka, dążąc do lodowni. Tłum w okamgnieniu otoczył go i porwał do zagrody, żartując i łagodnie z nim rozmawiając.
Nastraszony Małajka już zaczął się uspokajać, gdyż nie spostrzegł aresztantów ze zdradzonej przez niego sali, groźnych „Iwanów“. Naraz zbladł, gdyż ujrzał ich wychodzących z głównego gmachu. Chciał krzyknąć, wołać o pomoc, lecz jeden z aresztantów zarzucił mu na głowę swoją kurtkę, a inni otoczyli go kołem i ukryli przed oczami dozorców.
Po chwili ściągnięto mu kurtkę z głowy. Małajka zadrżał. Przed nim stał Łapin i zimnym wzrokiem wpatrywał się w wylęknioną twarz zdrajcy.
— Boisz się? — szepnął złowrogo. — Zrozumiałeś, coś zrobił i co cię czeka?...
Zamyślił się na chwilę, a później ciągnął dalej:
— Mógłbym uderzyć cię pod serce i umarłbyś, lecz chcę ci dać możność ratunku. Słuchaj! Jeżeli zdążysz dobiec do tamtej ściany — nikt cię nie ruszy. Jeżeli nie potrafisz — umrzesz...
Nie zdążył jeszcze skończyć, gdy Małajka, roztrącając aresztantów, już mknął w stronę przeciwległej ściany, przeraźliwie wołając na dozorców.
W połowie odległości od ściany, na Małajkę rzucił się wysoki, zwinny jak wąż, aresztant, przezwiskiem Szydło, lecz Tatarzyn, nie zatrzymując się, błysnął nożem. Szydło odrazu zatrzymał się na zgiętych w kolanach nogach i podniósł nad głową obydwie ręce ze zwisającym z nich łańcuchem kajdan. Po chwili zrobił straszliwy skok i z rozmachem opuścił łańcuch na głowę uciekającego zdrajcy. Ten padł, jak rażony piorunem.
Po chwili wszystkie władze więzienne były na miejscu wypadku. Zabitego Małajkę wyniesiono do szpitala; milczącego Szydłę wrzucono do podziemnej celi, gdzie miał oczekiwać przybycia sędziego śledczego; aresztantów zapędzano do więzienia i zamykano za nimi drzwi.
Więzienie przyczaiło się i milczało.
Tak zawsze bywa, gdy surowy wyrok więźniów zostaje wykonany.
Więzienie wszystko wybaczy oprócz zdrady.
Tegoż wieczora wszedł do mojej celi Mironow i po długim milczeniu ostrożnie zapytał:
— Starosto! Czyż zdrada nie jest najpodlejszą rzeczą na świecie?
— Tak! — odparłem krótko.
— Sprawiedliwie mówicie! — szepnął i wyśliznął się z mojej celi.
Lecz „saryn da na kiczku“ na tem się nie skończyła.
W kilka dni później, podczas przechadzki aresztantów, ujrzałem Drużynina już bez kajdan. Jego wygląd zastanowił mnie. Był tak blady, że wydawał się przezroczystym, a oczy pałały mu, jakgdyby płonął w nich jakiś wewnętrzny ogień.
Miał ściągnięte brwi i drżące usta.
— Co wam jest? — spytałem go, zbliżając się do kraty klatki.
— Nie mogę dłużej tak żyć! — szepnął stłumionym głosem. — Dochodzę do kresu...
Po tych niezrozumiałych słowach odszedł i zaczął rozmawiać z Łapinem.
Łapin nagle się zatrzymał, długo, uważnie słuchał przyjaciela, a później zaczął mu coś objaśniać, wskazując na mur przy bramie.
Wkrótce zrozumiałem treść rozmowy.
Gdy termin przechadzki był skończony i aresztanci szli do więzienia, z tłumu powracających wybiegło dwóch. Byli to Łapin i Drużynin. Narazie nie zwrócono na nich uwagi i dozorcy zaczęli dopiero wtedy wołać na nich, gdy obaj podbiegli do muru. Nagle Łapin pochylił się i oparł rękami o mur, a Drużynin wskoczył mu na plecy. Wtedy Łapin wyprostował się i podrzucił towarzysza do góry. Ten schwycił się ręką krawędzi muru i zawisł na nim. Na jedną chwilę zamarł, lecz natychmiast ciało jego wyprężyło się i zaczęło sunąć wgórę. Uczepił się muru drugą ręką. Jeszcze chwila i byłby już poza nim, lecz gruchnęła bezładna salwa; kule z szelestem i trzaskiem uderzać zaczęły o cegły muru.
Drużynin nagle drgnął, wyprostował się i miękko osunął się na ziemię, gdzie leżał już, rozrzuciwszy swe potężne ręce, Łapin.
Tragedja tych dwóch ludzi była skończona. „Odlecieli“ z więzienia na zawsze, bezpowrotnie.


ROZDZIAŁ TRZECI.
„SZANOWNY STARUSZEK“, „RUCHOMA GIEŁDA“, „ELFY“ i „KSIĄŻĘ WIĘZIENIA“.

Siedziałem w dużej celi aresztantów kryminalnych i uczyłem ich trudnej sztuki pisania. Szczególnie starannie „rysował“ litery jeden z aresztantów. Nazywał się Szymon Sałow. Był to sędziwy starzec o długich srebrnych włosach i brodzie, czyniącej go podobnym do patrjarchy biblijnego, co zresztą nie przeszkadzało mu być — podpalaczem, recydywistą.
W trakcie nauki usłyszałem jakiś sygnał na korytarzu i po chwili przed zakratowanemi drzwiami celi zatrzymała się grupa ludzi, a śród nich poznałem prokuratora, policmajstra i kilku urzędników.
Drzwi otworzono i urzędnicy weszli do wnętrza.
— Wstać! — skomenderował naczelnik więzienia i, gdy wszyscy się podnieśli, zaczął coś szeptać do siwego, o poważnej twarzy urzędnika w tużurku z oznakami stopnia radcy tajnego. Ten kiwnął głową i rzekł, zwracając się do mnie:
— Dziękuję panu, że się pan zajmuje nauczaniem aresztantów! Jest to dobry, bardzo dobry uczynek!
— Sądzę, że to jest nietyle dobry uczynek, ile poprostu obowiązek, który spełniam, zastępując w tym wypadku rząd, ponieważ nie zwraca on na tę stronę życia więziennego należytej uwagi — odparłem z ukłonem.
Wysoki urzędnik bystro spojrzał na mnie i rzucił, nie zwracając się do nikogo:
— Istotnie mamy jeszcze dużo do zreformowania w tej dziedzinie!
Był to książę Szarinskij-Szachmatow, naczelny inspektor wszystkich więzień rosyjskich, rewidujący je obecnie na Dalekim Wschodzie.
Był on uważany za rozumnego, uczciwego i postępowego urzędnika, czego też nieraz dowiódł.
Książę zaczął rozpytywać aresztantów, czy nie mają jakichkolwiek pretensyj, co do szczegółów ich życia w więzieniu, lecz aresztanci prawie nigdy nie zanoszą na to skarg do władz wyższych, prowadząc o swoje prawa i przywileje walkę wewnętrzną na własną rękę. Gdy jednak książę zapytał, czy niema jakichkolwiek próśb do sądu, wtedy wszyscy sypnęli się do niego, wyciągając „nadrapane“ niesfornem pismem prośby na brudnych skrawkach papieru. To jest już zwykła metoda aresztancka, którą więźniowie nazywają w swoim żargonie „wolynką“, co w tłumaczeniu na język zwykły oznacza „blaga“. Dlaczego tak czynią — niewiadomo, gdyż te aresztanckie prośby nigdy żadnego skutku nie odniosły.
Sekretarz księcia zebrał wszystkie papiery i ruchem obojętnym wrzucił je do teki. Ostatni podszedł do wysokiego urzędnika stary, podobny do patrjarchy, Sałow. Poważnym, jakimś tajemniczym głosem zaczął opowiadać mu o swojej sprawie, dowodząc, że stał się ofiarą pomyłki sądowej. W słowach i głosie „patrjarchy“ było tyle rozumu i szczerości, że Szirinskij zaczął wypytywać go o szczegóły jego sprawy, coś przytem zapisując do notatnika. Aresztant opowiadał, robiąc odpowiednie ruchy rękami i coraz bardziej się zapalając, ocierając łzy i bijąc się w piersi.
Zapisawszy najważniejsze szczegóły opowiadania Sałowa, książę zwrócił się do prokuratora i rzekł:
— Chcę osobiście przejrzeć całą sprawę tego szanownego staruszka.
— Słucham! — odezwał się prokurator.
— Niech Bóg stokrotnie pana naczelnika wynagrodzi! — wybuchnął rozrzewniony Sałow, chwytając księcia za rękę i usiłując ją ucałować. — Ojcze! dobroczyńco! obrońco nieszczęśliwych! opiekunie niewinnie cierpiących!...
„Patrjarcha“ zaczął głośno szlochać.
Szirinskij z asystą wyszedł, skinąwszy wszystkim głową na pożegnanie.
W kwadrans później do cel i sal zaczął zaglądać strwożony naczelnik więzienia i pytać, czy książę nie zostawił tu swego pugilaresu z pieniędzmi i dokumentami. Jednak nigdzie zguby nie odnaleziono.

Generał Rennenkampf.

Gdy zmieszany i niezadowolony książę, opuszczając więzienie, przechodził przez podwórze, kierując się wraz ze świtą ku bramie, „szanowny staruszek“, Sałow, podbiegł do okna i, cisnąwszy pugilares, krzyknął przeraźliwym głosem:
— Łap swój pugilares, psie ślepy! Ciu! Ciu!..
To „ciu“ odrazu zapaliło wszystkich więźniów. Zewsząd ozwały się te „ciu“, któremi aresztanci wyrażają swoją nienawiść i pogardę dla władz. Więzienie zamilkło dopiero wtedy, gdy za odchodzącym, okradzionym dygnitarzem zamknęła się furtka bramy więziennej.
Później dowiedziałem się, że „szanowny staruszek“ wyrzucił tylko sam pugilares, całą jego zawartość, a więc pieniądze i dokumenty pozostawiwszy sobie. Ale „patrjarcha“ był wielkim mistrzem, i Szirinskij dopiero w hotelu przekonał się, że został doszczętnie okradziony, gdyż Sałow wyciągnął mu zegarek z dewizką i brylantową spinkę z krawata. W więzieniu, naturalnie, nikt z władzy nie wiedział, kto dokonał kradzieży. Zarządzono rewizję, lecz bez rezultatu, gdyż aresztanci potrafiliby z pewnością bez śladu ukryć nawet skradzioną lokomotywę, a cóż dopiero jakieś pieniądze, zegarek i szpilkę! Ruchome, niby klawisze fortepianu, cegły ścian i wypiłowane i sklejone chlebem kawałki desek w podłodze czynią tyle skrytek!
Tak podstępnie i niegodziwie postąpił nasz „szanowny staruszek“, „patrjarcha biblijny“, Sałow z poważnym, sędziwym i liberalnym księciem Szirinskim-Szachmatowem. W kilka lat później, będąc w Petersburgu, przeczytałem w dziennikach, że w jakiemś małem miasteczku zaaresztowano księcia Szirinskiego, który pożyczał u obywateli i władz pieniądze i nie oddawał długów.
Niewypłacalny książę, jak podawały dzienniki, okazał się... samozwańcem. Wtedy wstała w mojej pamięci cela aresztancka i stylowo-biblijna postać Sałowa, bijącego się w piersi, łkającego i całującego po rękach księcia.
— Toś ty, stary wygo więzienny — myślałem — „wyleciał“ z więzienia i ukrył się pod osłoną skradzionych u księcia dokumentów?
Widziałem przed sobą, jak żywą, drwiącą i roześmianą twarz Sałowa, mego „ucznia“ — coprawda, nie z tej dziedziny, w której on był wielkim mistrzem, przeszedłszy „akademję“ więzienną.
Mniej więcej w tym samym czasie mieliśmy w naszem więzieniu jeszcze jeden zabawny a tajemniczy wypadek. Do więzienia przywieziono dziwną parę. On — piękny, rasowy mężczyzna o wspaniałych, wielkoświatowych ruchach, już niemłody, o zwiędłej, zblazowanej twarzy, ona — młoda, przystojna, wesoła kobieta. Jego umieszczono w celi pozostających pod śledztwem, ją — w sali aresztantek.
Od dwóch przyjaciół, odwiedzających mnie w niedzielę, dowiedziałem się, że jest to bardzo zagadkowa para, która zwróciła na siebie uwagę policji nadzwyczaj szerokim i wspaniałym trybem życia. Żadnych poszlak bezpośrednich nie było, lecz policja śledziła ich, jeżdżąc po świecie za tą bardzo ruchliwą parą. Wreszcie pierwszy raz potknęli się w Moskwie, gdzie mieszkali w najlepszych hotelach i wydawali ogromne sumy pieniężne. Raz jeden tylko, płacąc olbrzymi rachunek za brylanty, tajemniczy arystokrata zaproponował akcje jakiegoś zagranicznego przedsiębiorstwa. Kupiec przyjął akcje, lecz, sprawdziwszy na giełdzie, dowiedział się, że są one oddawna wycofane z obiegu. Tymczasem bogata para ulotniła się z Moskwy, a wtedy rozpoczął się pościg. Zatrzymano tajemniczych miljonerów w Charbinie. Przy nich, oprócz stosów przeróżnych bagaży, znaleziono dwie duże walizy skórzane, wypchane akcjami. Ich właściciel ze zdumieniem przyjął wiadomość o areszcie i żądał sprawdzenia realności posiadanych przez niego akcyj.
Śledztwo miało trwać bardzo długo, gdyż sąd powołał ekspertów z petersburskiej i zagranicznych giełd, a elegancka para tymczasem z nonszalancką swobodą przebywała w więzieniu. Ta „ruchoma giełda“, jak nazywano tajemniczych więźniów, miała paszporty cudzoziemskie, wydane, zdaje się, w Meksyku. Elegancki pan i jego towarzyszka biegle mówili wszystkiemi językami, byli dowcipni i zawsze weseli. Zagadkowe walizy leżały w biurze więzienia, opieczętowane i strzeżone.
Pewnego razu w więzieniu zjawił się urzędnik w towarzystwie policjanta i doręczył naczelnikowi pismo, żądające natychmiastowego wysłania „cudzoziemców“ do prokuratora. Po chwili wsadzono ich do powozu i razem z urzędnikiem i policjantem odjechali. Gdy jednak zbyt długo przeciągała się ich nieobecność, naczelnik więzienia zatelefonował do prokuratora, z zapytaniem, kiedy ma się spodziewać powrotu aresztowanych. Prokurator odpowiedział, że nic o odstawieniu tych ludzi do jego biura nie wie, gdyż żadnego rozporządzenia nie wydawał. Wtedy się wykryło, że cała sprawa z wywiezieniem „cudzoziemców“ była zainscenizowana przez wspólników.
Pod kołdrą eleganckiego pana znaleziono list, w którym radził władzom nie puszczać w obieg akcyj, gdyż są bardzo przestarzałe i spieniężenie ich wymaga wielkiego sprytu, o który nie podejrzewa on prokuratora.
Istotnie wkrótce ekspertyza dowiodła, że akcje są albo przedawnione, albo były wypuszczone kiedyś przez dawno nieistniejące przedsiębiorstwa. Gdy o tem dowiedziano się w więzieniu, zręczni aresztanci podpruli walizki i wykradli sporo akcyj, któremi potem grali w karty i w warcaby, a na podwórzu wszędzie poniewierały się udziały przedsiębiorstw brazylijskich, meksykańskich, afrykańskich, nowozelandzkich, niemal takich, których zarządy i kopalnie znajdują się na księżycu.
Wesoła para znikła jak kamfora, a o tej „ruchomej giełdzie“ więzienie długo nie mogło zapomnieć.
Niedługo potem miałem spotkanie ze starym znajomym. Przyprowadzili go wraz z całą grupą aresztowanych Gruzinów. Gdy po zarejestrowaniu wszystkich w kancelarji, wyszli na podwórze na przechadzkę, jeden z Gruzinów zbliżył się do mnie i zawołał:
— Nieładnie zapominać o starych znajomych! Jestem książę Eristow.
Nazwisko to znałem oddawna, lecz nie mogłem sobie narazić przypomnieć osobistości.
— Nie przypominam sobie pana! — odparłem. — Znałem kilku Eristowów w Petersburgu.
— Tego Eristowa — rzekł, uderzając się w piersi i śmiejąc się głośno, — poznał pan w innem miejscu!
Spojrzał na swoich towarzyszy, którzy uśmiechali się, patrząc na mnie.
— Nie pamiętam! — powtórzyłem.
— Czyżby pan zapomniał tych „dżygitów“ w starym szybie, niedaleko od brzegu Sungari, których pan wykurzył z jamy piroksyliną, jak jaźwców?
Mówiąc to, Gruzin zanosił się od śmiechu.
Przypomniałem sobie „elfów“, z któremi postąpiłem niebardzo grzecznie, chociaż, coprawda, pierwsi strzelali do mnie i moich ludzi.
— Aha! Już sobie przypominam! — zawołałem ze śmiechem.
— Wszyscy tu zebraliśmy się! — zauważył Eristow. — Ja, Gogio, Nawadze i... pan. Dziwne spotkanie!
— Istotnie dziwne! — zgodziłem się. — Ale co panów tu sprowadziło? Z pewnością jakieś nieporozumienie, o którem wtedy wspominaliście mi panowie?
— Hm! hm! — mruknął Eristow. — Oskarżają nas o to, że zorganizowaliśmy napad na kasjera w Charbinie.
— Na tego, co szedł z żołnierzem i niósł worek z pieniędzmi.... kasjera zabito, a worek przerzucono przez płot, gdzie znikł bez śladu? — pytałem.
— Tak! A pan i to wie?
— Na własne oczy widziałem ten wypadek — odparłem. — Pamiętam nawet postać napastnika...
Zacząłem bacznie przyglądać się wysokiej, zgrabnej jak topola, figurze Eristowa. Uśmiechnął się, spuścił oczy i rzekł.
— Różnie bywa na świecie...
Często rozmawiałem z temi „dziećmi wolnego Kaukazu“. Tchnęło od nich siłą i świeżością gór, gorącem słońcem i niepohamowaną śmiałością — cechami ludzi wolnych. Niedługo posiedzieli w więzieniu — „wylecieli“. A jak to uczynili — zasługuje na opowieść.
Późno w nocy do dużej celi, w której umieszczono Gruzinów, a gdzie oprócz nich było kilku dawnych aresztantów-recydywistów, pół życia wałęsających się od więzienia do więzienia, wprowadzono nieznanego człowieka, lat 25. Wysoka, zwinna postać zdradzała niepospolitą siłę, lecz młodzieniec miał wygląd milczący i nieśmiały.
Mieszkańcy celi powitali go nieprzyjaźnie.
— Jakiś „szczupak“[4] — zadecydowali. — Wsadzić takiego do nas, „rzetelnych“ aresztantów! No, no!... pokażemy mu, towarzysze, gdzie pieprz rośnie! — szepnął ogromny, niby z kamienia wyciosany, koniokrad Ruzia, porozumiewawczo patrząc na resztę aresztantów.
Wszyscy jak na komendę podnieśli się i zaczęli nieznacznie otaczać „szczupaka“, skromnie siedzącego na końcu ławki. Tylko Gruzini pozostali na swoich pryczach.
Nagle siedzący skromnie młodzieniec podniósł głowę, zmrużył ciemne oczy i zapytał głosem drwiącym a dźwięcznym:
— Na kogo zamierzacie napaść? Na mnie? Na Dymitra Jastrzębia?
Mówiąc to, podniósł się i dumnie się wyprostował:
— Patrzcie! Spróbujcie teraz — rzucił z pogardą i, schyliwszy się, ze zdumiewającą łatwością podniósł do góry długą, ciężką ławę i zamachnął się nią.
— Wszystkich wytłukę zato, że Jastrzębia nie poznaliście, zielone djabły! — zawołał, wybuchając głośnym śmiechem.
— Nie wolno się bić! — krzyknął dozorca, podchodząc do drzwi.
Jastrząb spojrzał na niego i z siłą cisnął ławą we drzwi. Zahuczało w powietrzu od potężnego rozmachu, wiatr wionął w celi, a drzwi żałośnie skrzypnęły pod ciosem.
Dozorca gwizdnął, przybiegli żołnierze i wyprowadzili aresztanta za karę do podziemnej celi. Jastrząb nie opierał się, opuszczał celę spokojnie, lecz na progu zatrzymał się i rzekł z ukłonem:
— Żegnajcie! Nie wypada takim hetmanom, jak ja, pozostawać z robakami.
Odprowadzony głębokiem milczeniem celi, pewnym krokiem wyszedł z dumnie podniesioną głową.
Długo milczeli zdumieni aresztanci. Wreszcie Ruzia drżącym głosem szepnął:
— Więc to Jastrząb? Zupełnie chłopak jeszcze...
Inny aresztant zawołał radośnie:
— Jastrzębiem, niby djabłem przez trzy lata na całym Uralu straszono ludzi! Nikt nie mógł go złapać! Grasował po całej Rosji!
Długo jeszcze opowiadali sobie aresztanci o legendarnym prawie bandycie, za jakiego uchodził Jastrząb.
Po paru dniach wprowadzono go zpowrotem do celi, gdzie siedział Eristow z towarzyszami — Gruzinami.
Aresztanci witali Jastrzębia z głębokiem uszanowaniem.
— Aha! — uśmiechnął się. — Tak — to rozumiem!
Kilka dni zrzędu widywałem tego herszta bandytów, rozmawiałem z nim i przyglądałem się mu. Bardzo grzeczny w rozmowie, miękki w ruchach, nie zdradzał żadnego wzruszenia, zachowując zupełny spokój. Jednak był to pozorny spokój, spokój tygrysa zamkniętego w klatce.
Leży ten wspaniały drapieżnik, wyciągnąwszy potężne łapy i dumnie podniósłszy głowę, a jego jarzące się, okrągłe, żółte oczy, nie mrugając, patrzą wdal, nie widząc ani żelaznych sztab klatki, ani dozorców, ani tłumu widzów. Gdy przypadkowo padną na człowieka jego czarne, jak szczeliny w żółtym berylu, źrenice, wydać się może, że przebija wszystko swym wzrokiem i przez ciało ludzkie widzi ciemną knieję rodzimą, i rwie się do niej.
Tak patrzał na towarzyszy, dozorców i więzienie Jastrząb. Dusza jego, nieokiełznana i dzika, rwała się do wolności. Co tam pozostawił za sobą? Namiętny pociąg do niebezpiecznych przygód, których potrzebowała, jak pokarmu, jego burzliwa natura? A może widział w swoich marzeniach sad, pełen drzew wiśniowych, i ją, umiłowaną całym żarem młodego serca?
Jastrząb uważnie przyglądał się mieszkańcom celi. Nareszcie uczynił wybór.
Podszedł do grupy Gruzinów i szepnął:
— Chcecie „lecieć“?..
— Bardzo! — odpowiedział za wszystkich Eristow. — Niebardzo „pochwalą“ nas na sądzie...
— No, to — jazda! Słuchajcie...
Długo pocichu naradzali się aresztanci, a po kolacji Jastrząb podchodził pokolei do każdego towarzysza swojej celi i powtarzał jedno i to samo.
— Ja z Gruzinami uciekam. Dziś zaczynamy pracę. Musicie pomagać i milczeć!
Zaglądał w oczy i odchodził.
Tejże nocy rozpoczęto robotę. Jastrząb znał miejsce, gdzie były przez kogoś podpiłowane deski w podłodze i, położywszy zamiast siebie na pryczy — swoje ubranie i, przykrywszy je kołdrą, wlazł pod podłogę. Wkrótce aresztanci usłyszeli ciche uderzenie małej, ostrej łopatki i szmer osypującej się ziemi. Jastrząb „rył“. Przerywał robotę tylko wtedy, gdy słyszał uderzenie w podłogę, co oznaczało zbliżanie się dozorcy do drzwi celi. Przed świtem Jastrząb zaczął wysypywać pod pryczę wydobytą ziemię, wynosząc ją w dwóch workach. Gruzini mu pomagali starannie. Najtrudniejszą rzeczą było niepostrzeżenie wynieść z celi ziemię, wydobytą w nocy. Część jej wsypywano do „paraszy“, a dwóch najtęższych aresztantów wynosiło ją, udając, że jest bardzo lekka. Resztę ziemi wszyscy aresztanci zgarniali do kieszeni, zanadrza, do zawiniątek, schowanych pod ubraniem, i podczas przechadzki nieznacznie rozsypywali ją potrochu na podwórzu.

Gmach dyrekcji kolei wsch.-chińskiej po pożarze.

Co noc trwała ta podziemna, krecia robota. Jastrząb prowadził podkop pod fundamenty, opuszczając się na znaczną głębokość pod ziemię, a później podnosząc się znowu ku powierzchni, kierując tunel za mur ku istniejącemu stokowi kanalizacyjnemu, wychodzącemu na brzeg rzeki.
Praca z każdym dniem stawała się coraz trudniejsza, gdyż pracować wypadało prawie bez powietrza. Ludzie się zmieniali co kilka minut i powracali z podkopu wycieńczeni i osłabli. Po kilku dniach — nie mogłem poznać Gruzinów.
Mieli szare twarze, koloru ziemi; blade wargi, chorobliwie błyszczące oczy, a drżące ręce świadczyły o ciężkiej i wyczerpującej pracy.
Gdy wypytywałem Eristowa o przyczynę jego wyglądu, wtedy właśnie z całem zaufaniem opowiedział mi o wszystkiem i prosił o wyprawienie listu na wypadek, jeżeli zginie podczas ucieczki.
Gruzini po kilku dniach zupełnie osłabli. Pozostał tylko Jastrząb. Pracował za wszystkich, inni mu tylko pomagali, wyciągając worki z ziemią i ukrywając ją pod podłogą i pod pryczą. Lecz nie wytrzymał i Jastrząb. Pewnej nocy wczołgał się do tunelu, ciągnąc za sobą sznur z uwiązanemi doń dwoma workami, jak na „nieskończonym pasie“.
Czołgał się w zupełnej ciemności, aż ujrzał zdaleka światełko. Była to kieszonkowa latarka elektryczna, paląca się w końcu kanału. Leżąc na piersiach, Jastrząb ostrą łopatką, jakiej używają murarze, rył ziemię, a ona czarnemi wężykami obsypywała się pod niego. Napełnił worek i szarpnął za sznur. Worek, ciągniony przez towarzyszy, z cichym szelestem znikł w podkopie; na jego miejsce przysunął się nowy, pusty. Długo pracował Jastrząb, lecz coraz głośniej i ciężej oddychał i coraz powolniej wbijał łopatkę w wilgotną ziemię. Aresztant nie wiedział, że z nosa i uszu dawno płynie mu krew, mieszając się ze spływającym z ciała potem. Nagle poczuł, że ktoś z całej siły uderzył go w głowę. W oczach natychmiast zapaliły się złowrogie, gorące ogniki, zgasły i znowu zapaliły się, kręcąc się i wirując dokoła. Chciał się odwrócić i zasłonić od nowego razu lub odbić go, lecz coś ścisnęło go za gardło i zaczął charczeć. Łopatka wypadła mu z rąk, otworzył oczy i ujrzał tylko oświetlony latarką kawałek ściany.
Tymczasem w celi aresztanci szeptali do siebie z podziwem:
— Mocarz ten Jastrząb! Tyle czasu pracuje i nie wychodzi z podkopu!
Wynurzały się z mroku torby, pełne ziemi, i jakimś ponurym lękiem tchnęło od tych milczących gońców, wysyłanych przez człowieka, co się wdzierał coraz głębiej i głębiej we wnętrzności ziemi.
Nagle Eristow zauważył, że Jastrząb dawno nie daje sygnału, aby wyciągnąć napełniony worek. Targnięto za sznur, lecz odpowiedzi nie było.
— Zemdlał z braku powietrza! — domyślili się Gruzini. — Musimy go wyciągnąć.
Przy pomocy dodatkowego sznura, uwiązanego zwykle do nóg pracującego pod ziemią, wydobyto Jastrzębia i przywrócono go do przytomności. Jednak już wkrótce wczołgał się znowu w wąską norę, gdzie wraz z małą latarką świeciła mu nadzieja i wolność.
Prawie miesiąc pracowali tak ludzie-krety. Nareszcie podkop połączono z główną arterją kanalizacji więziennej. Pamiętam, że już spałem, gdy rozległ się trzask łamanych prycz, krzyki, wycie rozwścieczonych ludzi, nawoływania i gwizdki dozorców i tupot nóg zbiegających się żołnierzy. Wprawne ucho wyczuwało jednak „wołynkę“, — sztucznie zaaranżowaną awanturę. Domyśliłem się, że ma się w tej chwili odbywać ucieczka, i nie omyliłem się!
Tejże nocy podczas straszliwego hałasu, który podniosła cela Gruzinów, a z nią, jak zwykle, całe więzienie, Jastrząb, Eristow i jego towarzysze „wylecieli“ poza mury więzienne.
Miał przeczucie Jastrząb, ten „książę więzienia“, gdy powiedział do aresztantów:
— Żegnajcie! Nie wypada takim hetmanom, jak ja, pozostawać z robakami.
Zbiegów zaraz nie złapano, gdyż nazajutrz podczas przechadzki aresztantów przez mur przerzucono drewnianą litrową baryłkę ze spirytusem. Na jednej stronie baryłki było wydrapane nożem słowo „Kaukaz“, a na drugiej zamaszysty podpis:
„Jastrząb“.
Baryłka nie doszła do rąk aresztantów, gdyż podniósł ją stojący na warcie żołnierz i zaniósł do kancelarji więzienia. Były to bilety wizytowe rycerskich Gruzinów — książąt kaukaskich i groźnego wodza bandytów, „księcia więzienia“.


ROZDZIAŁ CZWARTY.
MIŁOŚĆ W KAJDANACH.

Wszędzie, gdzie się mogą spotkać mężczyzna i kobieta, czy to w wielkich, pięknych miastach, czy na samotnej wyspie, czy nawet w więzieniu, gdzie w dzień i w nocy rozlega się brzęk kajdan, — przylatuje skrzydlaty Eros, piękny Kupido, uzbrojony w łuk i strzały. Wypuszcza je w serca ludzi, niebaczny na to, co niosą te słodkie pociski — radość i szczęście, czy mękę i rozpacz.
Zadanie swoje spełnia Eros także i w więzieniu, gdzie, oddzieleni od siebie grubemi murami i żelaznemi kratami, pędzą pełne rozpaczy i tęsknoty życie mężczyźni i kobiety, nigdy nie spotykając się i tylko zrzadka mogąc zamienić kilka słów zdaleka.
Mimo to strzały bożka miłości trafiają i tu do celu niechybnie.
Figlarny bożek nie przebiera wcale. Widzi on tylko serce i nie dba o to, czy ciało jest dostatecznie piękne; wypuszcza strzały w ofiarę nawet wtedy, gdy twarz jej jest ospowata lub piegami upstrzona, oczy skośne, a usta brzydko wydęte.
Pewnego wieczora pisałem w swojej celi, gdy nagle usłyszałem hałas na podwórzu, radosne krzyki aresztantów, głosy kobiet, a później — i tak już przez całą noc — świst i rozmowy „telegraficzne“, wystukiwane w ścianę. Całe więzienie jakgdyby się wściekło, stuki i szmery uderzeń w mury biegły ze wszystkich stron, tak, że zrozumieć oddzielnych sygnałów nie mogłem. Zasnąłem, przysłuchując się ciągłemu stukaniu i gwizdkom więźniów.
Rano dowiedziałem się o wszystkiem. Do więzienia przyprowadzono dużą partję kobiet. Były to aresztantki, skazane na dłuższe terminy. Umieszczono je na parterze, pod salą Nr. 1, gdzie siedzieli groźni „Iwany“ i gdzie często urządzałem swój podróżujący uniwersytet, gdyż był to najbardziej zaludniony oddział.
Polewając kwiaty w ogrodzie, przypatrywałem się bardzo zajmującej scenie. Kilka aresztantek usadowiło się przy oknach i głośno rozmawiało z mężczyznami, siedzącymi na wyższem piętrze.
Rozmowy były bardzo poważne, a czasem brzmiały w nich nuty rzewne i rozpaczliwe. Kobiety opowiadały o swojem życiu i o tych ciężkich, tragicznych okolicznościach, które doprowadziły je do więzienia. Czego tu nie było!
Zawiedziona miłość i zazdrość, znęcanie się pijanych, brutalnych mężów, ciężkie warunki materjalne, obawa śmierci głodowej dla siebie i dzieci, zemsta, zwyrodnienie, odziedziczona zbrodniczość, niezadowolenie z życia, szaleństwo chwilowe i zupełnie wyraźne zboczenia psychiczne, nieuleczalna, straszliwa choroba — te grymasy życia codziennego wtrącały kobiety na drogę zbrodni i wrzucały je do więzienia. Aresztantki mówiły smutnemi, szczeremi głosami, jakgdyby na spowiedzi. Niektóre płakały nawet, łamiąc ręce w rozpaczy.
Dla mnie był to obraz tak nieoczekiwany, tak dziwny i wzruszający, że długo nie mogłem przyjść do równowagi.
Przypatrując się temu, co się działo teraz w więzieniu, zauważyłem, że z okien celi „Iwanów“ aresztanci zaczęli spuszczać nadół sznurki z uwiązanemi na nich listami, paczkami papierosów, cukru, kawałkami mydła i innemi upominkami.
Zdołu zapomocą tych samych sznurków wyciągano odpowiedzi na listy i prezenty „dam“: kawałki lustra, wstążeczki, tytuń, czasami nawet tabliczkę czekolady lub karmelek.
Gdy po obiedzie wszedłem do sali Nr. 1 i zaproponowałem pogadankę, jeden z aresztantów podszedł do mnie i rzekł:
— Starosto! Dziś nie to mamy na myśli i... tu...!
Mówiąc to, pokazał na serce.
— Dziś — ciągnął dalej — przyprowadzono do więzienia kobiety. Jest to radosny dzień. W tych ohydnych workach z cegły i kamienia, w tych celach, sto razy przeklętych przez nas, ciężkie, bez jutra, bez nadziei pędzimy życie. Gdy usłyszeliśmy głosy kobiet, które jeszcze nie zdążyły zmienić się w takie potwory, jakie z nas zrobiło więzienie, poczuliśmy jakby prąd świeżego powietrza! Przypominamy sobie nasze rodziny, których z pewnością nigdy w życiu nie ujrzymy. Przenosimy się myślą w inne miejsca, gdzie pozostały nasze matki, siostry, żony i narzeczone... Zjawiła się nadzieja, która oczyszcza dusze, gnijące za temi kratami...
Uśmiechnął się zmieszany i dodał szeptem:
— Dziś już nie trzeba nauki, starosto! Dobrze?
Zaśmiałem się i chciałem już wychodzić, gdy, głośno stukając drewnianą nogą, podszedł do mnie najstarszy w więzieniu aresztant, dawny bandyta, rabujący poczty. Miał około 70-ciu lat, na twarzy nosił piętna Sachalinu, tej wyspy wygnania zbrodniarzy. Były to wyrwane nozdrza, prawie ukryte w gęstych, najeżonych wąsach i brodzie, rosnącej mu niemal z pod oczu. Nazywał się Bojcow, był olbrzymiego wzrostu i kolosalnej siły mimo tak podeszłego wieku.
— Niech pan usiądzie, — mruknął — pogadamy!
Usiadłem, Bojcow długo milczał, wreszcie wskazał na tłoczących się przy oknach aresztantów, którzy rozmawiali z kobietami i komunikowali się z niemi zapomocą sznurków, czyli według więziennej gwary — „telefonów“.
— Czy pan to rozumiesz, starosto!? — zapytał prawie szeptem.
Milczałem.
— Przecież to straszne! — szepnął jeszcze ciszej. — Dorośli, nawet starzy ludzie, a zachowują się, jak żółtodzióby!
Umilkł i zaczął nabijać fajkę.
— Więzienie to sprawia! — mówił dalej stary bandyta. — Pozbawieni wszelkiej radości życia, szukają jej, jak ryba świeżej wody, jak ptak — czystego powietrza, jak kwiat słońca... Gdzież sprawiedliwość? Czy taka kara oczyści, wyleczy? Ludzkość popełnia wielką zbrodnię... wielką!... My, aresztanci jesteśmy „kurzawą ludzką“... Wznosi się i opada kurzawa... To my... — my, których zmełło ciężkie, bezwzględne życie!
Wypuścił długie pasmo dymu i mówił dalej:
— Ludzie nie rozumieją, że nastał czas, aby przestać deptać po upadających ciałach słabszych, aby nie podnosić coraz to nowych kłębów kurzawy. Gdy zaczyna ona zasypywać ludziom oczy, drapać w gardle, ohydną powłoką pokrywać całe ich życie, wrzucają ją do worków z kamieni, do więzień i, uspokojeni, nową kurzawę robić zaczynają, mknąc w szalonym, bezmyślnym pędzie dalej i dalej drogą życia... Dokąd pędzą? Dokąd? — Do przepaści, do dnia zemsty!...
Oczy starego zbrodniarza pałały, ciężko podnosiła się pierś, a słowa padały jak kamienie.
Uważnie słuchałem tego co mówił Bojcow, bo wiedziałem, że były to myśli ludności więzień rosyjskich, pozbawionej wszelkich praw. Z przerażeniem myślałem wtedy o tem, coby się stało, gdyby wszyscy tak myślący wyrwali się nagle za mury więzienne i ujęli w swoje ręce sprawę zemsty.
Los chciał, abym był świadkiem takiego okresu. Stało się to wtedy, gdy bolszewizm powołał do zemsty tę właśnie „kurzawę ludzką“.
Tymczasem życie w więzieniu szło swoim trybem, a przejawy jego były zwykłe i w życiu normalnem spotykane. Kobiet było mało, a mężczyzn około pięciuset, z nich zaś prawie każdy chciał usłyszeć głos kobiety, zwrócony do niego wyłącznie. Stąd powstawały kłótnie, sceny zazdrości, walki, w których posługiwano się nietylko silnemi pięściami, lecz i nożami. Po przybyciu kobiet, szpital więzienny wkrótce zapełnił się rannymi aresztantami. Jednocześnie jednak zauważyłem, że atmosfera stała się czystsza. Już nie rozlegały się bez przerwy w dzień i w nocy dzikie, ohydne wymyślania i przekleństwa. Ludzie mówili glosami cichemi i skupionemi, nie śpiewali brudnych piosenek, nie opowiadali sobie nieprzyzwoitych, tchnących zgnilizną, historyjek. Obecność kobiet dawała się wyczuwać na każdym kroku. Ich oczyszczający i uszlachetniający wpływ na mężczyzn odrazu wydał skutki. O ile aresztanci stali się czystszymi moralnie, o tyle też fizycznie zaczęli więcej dbać o siebie. Rzadko już można było spotkać nieumytych, nieuczesanych, pół-ubranych, zupełnie zaniedbanych osobników. Zdawało się, że się więzienie odrodziło.

Most kolejowy na Sungari w Charbinie.
W tej atmosferze, przed memi oczyma zawiązało się kilka romansów.

Pewnego dnia, siedząc z powodu deszczu w swojej celi, mimowoli podsłuchałem rozmowę takiej treści:
— Już wszystko sobie powiedzieliśmy, Katarzyno! — mówił jakiś aresztant. — Znamy się tak dobrze, jakgdybyśmy dziesięć lat z sobą przeżyli.
— To prawda! — odpowiedział kobiecy głos, — to prawda! Masz dobre, rozumiejące cudzą niedolę, serce...
— Posłuchaj, Katarzyno! — znowu odezwał się więzień. — Skazany jestem na trzy lata, pozostały mi tylko dwa miesiące do końca terminu...
— Szczęśliwy jesteś! — westchnęła Katarzyna. — Ja muszę jeszcze siedzieć tu dwa lata! Długa jeszcze moja męka...
— To nic! — zawołał mężczyzna — wyjdę z więzienia i zacznę pracować... dużo pracować... jestem cieślą, znam swój fach. Teraz, gdy ciebie poznałem, nie chcę już dawnego życia, życia, aby odrazu zdobyć dużo pieniędzy, a później... chociażby do więzienia! Teraz ja już nie taki! Chcę pracować uczciwie...
— Dobrze, sprawiedliwie mówisz, Pawle! — cichym głosem odparła kobieta.
Zapadło milczenie. Widocznie oboje pogrążyli się w swych myślach, jednak wyczuwałem, że rozmowa nie była skończona, i że w sercu tych ludzi ważą się w tej chwili ich losy.
— Katarzyno! — wyrzekł półszeptem aresztant.
— Jestem — odezwała się kobieta.
— Posłuchajcie, co powiem! Życie nas zgniotło i rzuciło tu, do „kiczi“[5]. Przeszliśmy wielką mękę zbrodni, sądu i kary. Możebyśmy zostali na zawsze zgubionymi ludźmi, zbrodniarzami na całe życie... lecz Bóg zechciał, abyśmy się spotkali... i wszystko się zmieniło... wszystko!... Możemy teraz dopomóc sobie wzajemnie, powrócić do życia na wolności i zapomnieć o naszej męce... Chcecie tego?
Aresztantka długo nie odpowiadała, aż wreszcie rzuciła ciche pytanie:
— Jak?
— Bądźcie, Katarzyno, moją żoną! — cichym, poważnym, niby w kościele, głosem odpowiedział mężczyzna. — Rozumiesz? Wyjdę z więzienia i zażądam ślubu...
— Wypuszczą mnie dopiero za dwa lata... — szepnęła z rozpaczą Katarzyna.
— Nic to! — odezwał się radośnie więzień. — Będę czekał, pracował, przygotowywał nasz dom na wasze przyjście... No, jakże? Czy zgoda?
— Dziękuję wam, Pawle, w imię Boga, dziękuję! — szeptać zaczęła aresztantka i po chwili już przez łzy zaczęły się jej rwać słowa: — Poczciwe, dobre, „białe “ macie serce!.. Życie za was oddam!.. Myślałam, że zginę tu... wyście mi rękę podali... ratujecie!.. Pawle... Pawle!
W tej chwili ktoś głośno krzyknął:
— Woda na herbatę! Wychodzić do kuchni.
Rozmowa się urwała. W dwa miesiące później w cerkwi więziennej odbyła się uroczystość. Zwolniony po odbytym terminie kary, aresztant Paweł Riazanow brał ślub z Katarzyną Gulajewą. Mąż po ceremonji ślubnej odszedł i z hałasem zatrzaśnięto za nim żelazną furtkę bramy, żona pozostała w celi więziennej, lecz była cicha, promienna i skupiona.
Paweł co niedziela odwiedzał ją, przynosił jedzenie i upominki i z dumnemi błyskami w oczach pokazywał jej spracowane, twarde dłonie.
— Ci ludzie nie zginą! — myślałem radośnie. — Więzienie nie pożre ich i pozostanie za nimi, jak zmora dawno minionej nocy...
Może być, że ta para, skojarzona przez niedolę i mękę, była później bardzo szczęśliwa?
Gdy aresztantki i aresztanci już się zapoznali zapomocą „telegrafu“ i „telefonu“, zaczęła się część druga romansów więziennych. Zjawiła się chęć zobaczenia się nawzajem. Pomysłowość aresztancka przyszła natychmiast z pomocą.
Spostrzegłem wkrótce, że wszyscy byli zaopatrzeni w zwierciadła. Mężczyźni kręcili w ręku odłamki lustra, kobiety siedziały na oknach też z lustrami. Rozpoczęły się oględziny. Kobieta umieszczała się z lusterkiem tak, żeby aresztant swoim kawałkiem szkła mógł przyłapać jej odbicie w lustrze. Zaczynały się uśmiechy, kokieterja, flirt, posyłanie sobie nawzajem pocałunków, śmiechy i westchnienia. Bożek miłości fruwał z celi do celi, z sali do sali, wypuszczając strzałę po strzale.
Wiem z własnych spostrzeżeń i z opowiadań aresztantów, że niejedno prawdziwie szczęśliwe i uczciwe małżeństwo zawiązało się w więzieniu i przetrwało nieraz bardzo ciężkie próby na wolności, gdzie ludzie walczą o swój byt i nie oglądają się za tymi, którzy, upadłszy, usiłują się podnieść i dążyć za resztą.
Jednak romanse więzienne niezawsze miały tak pogodne zakończenie. Pamiętam jeden bardzo interesujący, z różnych punktów widzenia, wypadek. Kiedyś w lecie przyprowadzono kobietę. Zabiła męża i sama się oddała w ręce sądu. Na czas śledztwa, zamknięto ją w osobnej celi w naszem więzieniu. Kobieta ta pochodziła z bogatej rodziny kupieckiej, a była bardzo piękna, wysoka, o wiotkiej i zgrabnej figurze, z koroną płowych włosów na głowie. Twarz miała łagodną i bardzo smutną. Patrzyła wprost przed siebie szeroko otwartemi, niby zdziwionemi, szafirowemi oczami. Gdy ujrzałem ją po raz pierwszy, wydała mi się niezupełnie normalna. Nie jestem jednak pewny, czy tak było w rzeczywistości. Z powodu swej piękności, a może dlatego, że ktoś zapłacił naczelnikowi więzienia, pozwolono jej spacerować w zagrodzie dla aresztantek cały dzień. Korzystała z tego prawa i ciągle można było ją obserwować, jak zlekka się kołysząc, chodziła z kąta w kąt zagrody, zamyślona, uśmiechająca się smutnie do swoich myśli.
Aresztanci zaczęli ją nagabywać, chcąc nawiązać znajomość z nowoprzybyłą. Lecz ona z przerażeniem patrzyła na kraty więzienne z wyglądającymi z poza nich aresztantami i milczała.
— Dumna jakaś pani!.. — zadecydowali więźniowie i więcej już na nią nie zwracali uwagi.
Pewnego razu, gdy przechadzała się w klatce, podszedł do niej naczelnik więzienia i długo z nią rozmawiał. Kobieta, dawno nie widząc ludzi kulturalnych, ucieszyła się, rozgadała i nawet raz głośno się zaśmiała. To ją zgubiło.
Aresztanci złowrogiemi oczyma przypatrywali się spacerującej parze, a gdy naczelnik więzienia, pożegnawszy się, odszedł, zerwała się burza przekleństw i straszliwych wymyślań i obelg.
Przestraszona kobieta wybiegła z zagrody i uciekła do swojej celi.
Nazajutrz, gdy aresztanci byli na przechadzce, nieznajoma weszła do swojej klatki i, zbliżywszy się do krat, śmiało podniosła głowę i zapytała smutnym, dźwięcznym głosem:
— Czemu wczoraj tak strasznie skrzywdziliście mnie? Za co?
Aresztanci, zmieszani, milczeli, aż nagle jeden z Gruzinów, Mikoładze, podbiegł do krat i krzyknął z wściekłością:
— Dla nas jesteś dumna, a dla kata, dla naczelnika więzienia, to nie!
Krzyknąwszy to, cisnął w nią kamieniem. Kobieta zachwiała się i schwyciła za serce. Więźniowie polityczni pobiegli jej na pomoc, lecz aresztanci już odeszli od kraty. Zemsta została dokonana i nikt już na jej ofiarę nie zwracał uwagi.
Nikt, oprócz jednego.
Był to nowy obywatel więzienia, groźny jak najdrapieżniejszy ptak, podobny nawet do drapieżnego ptaka z przezwiska, z wyrazu oczu, z ostrych rysów i ruchów — ociężałych a potężnych zarazem.
Nazywał się Orzeł, a niedawno był wodzem bandytów, grasujących nad Amurem. Chodził w kajdanach, skuty na rękach i nogach, i spodziewał się wyroku śmierci. Lecz sąd zwlekał z jego sprawą, prowadząc śledztwo w różnych miastach, gdzie wynajdywał krwawe ślady działalności Orła.
Orzeł, zamknięty w osobnej celi, godzinami stał, trzymając się kraty okna, i nie spuszczał oczu z pięknej kobiety. Tego dnia, spotkawszy Gruzina, który cisnął w nią kamieniem, zrzucił go z klatki schodowej, a ten spadł z połamanemi żebrami.
— To od Orła, za nią! — krzyknął zgóry groźny aresztant, dzwoniąc kajdanami, i spokojnie poszedł do kuchni po wodę.
Napad na nieznajomą kobietę pobudził aresztantki, które też czuły się obrażone dumą „pani“. Zaczęły się drwiny, drobne przykrości i prześladowania. Kilka starych aresztantek rzuciło się kiedyś na nią i dość poważnie poraniło. Wtedy władze więzienne przeniosły ją do osobnej celi drugiego piętra. Przez kilka dni nikt jej nie widział. Nie wychodziła na przechadzkę i nawet nie zjawiała się w kuchni po wodę. Daremnie Orzeł wyglądał jej z poza krat swojej celi, daremnie oczekiwało więzienie swojej ofiary, aby krzykiem „ciu!-ciu!“ Wyrazić pogardę i nienawiść tej, która była w szczególnych łaskach u władz.
Smutna kobieta znikła, chociaż wszyscy wiedzieli, że pozostaje w więzieniu.
Była burzliwa noc. Czarne, ciemnemi chmurami powleczone niebo co chwila rozdzierały olśniewające błyskawice. Huk grzmotów wstrząsał gmachem więziennym. W naturze zaczaiła się trwoga, a jakieś niespokojne przeczucie zgrozy zakradło się do duszy więźniów. Orzeł spojrzał na czarne niebo, na przeszywające go błyskawice i zaczął chodzić po celi. Sam nie wiedząc o tem, chodził coraz szybciej, prawie się miotał, jak dziki zwierz w klatce. Nagle zatrzymał się i spojrzał przez drugie okno, do połowy zabite deskami. Nigdy tam nie zaglądał, bo wychodziło w kąt podwórza i miało o jakie dziesięć kroków przed sobą ścianę przeciwległej oficyny z zasłoniętem deskami oknem. Teraz desek nie było, okno było zawieszone białą firanką, czy prześcieradłem, a przez zasłonę widać było światło w celi.
Orzeł stał i patrzał.
Na tle oświetlonej z wewnątrz firanki zjawił się cień. Orzeł widział, że ktoś chodzi, zarzuciwszy ręce na głowę. Naraz cień zbliżył się do okna i wtedy Orzeł rozpoznał kobietę. Przeczucie czy instynkt kazały mu wejść na pryczę i twarz przycisnąć do szyby. Jednak deski przeszkadzały więźniowi. Uchwycił je swemi potężnemi dłońmi i ze zgrzytem zardzewiałych gwoździ jął odrywać jedną po drugiej. Przywarł twarzą do szyby i patrzył na przeciwległe, oświetlone okno. Kobieta powolnemi ruchami wyjęła szpilki z włosów, które natychmiast, niby wspaniały płaszcz, spadły jej na ramiona i plecy.
Orzeł wydał cichy, radosny okrzyk. Poznał smutną kobietę, którą skrzywdzili aresztanci. Więzień, dzwoniąc kajdanami, otworzył okno, długo wpatrywał się w jasną plamę na sąsiedniej ścianie, chociaż cień kobiety dawno już znikł.
Orzeł jakiś czas czekał, a gdy się przekonał, że kobieta już się nie pokaże, zaczął śpiewać.
Była to ponura, monotonna pieśń, podobna do szelestu deszczu lub do szmeru jesiennego wiatru w suchych krzakach. Śpiewał o szerokiej rzece, o czółnach bandytów, o potyczkach, pościgu i ucieczce, niby jękiem opowiadał o życiu więziennem, a później coraz głośniej i dźwięczniej jął śpiewać o marzeniach nieziszczonych, o dawno minionej miłości. Coś żywiołowego, a zarazem pięknego było w tej pieśni bandyty. Zdawało się, że jakaś fala, potężna wezbrała mu w piersi i bije o mury więzienne. Nagle urwał pieśń i zaczął gwizdać. Z szerokiej piersi tego nawykłego do rzek, lasów i stepów człowieka płynął cichy, drżący świst, pełen rozmarzenia i rzewności, lecz dźwięki stawały się coraz mocniejsze i silniejsze, aż zmieniły się w nieprzerwaną melodję, namiętną, dziką i gorącą...
Była to miłość, tęsknota za umiłowaną kobietą, było to wołanie potężne, rozkazujące, wszechwładne.
Usłyszała je kobieta z celi naprzeciwko. Nieprzeparta wola bandyty pociągnęła ją ku oknu, uchyliła firanki i ujrzała jego oczy, pełne żądzy, zachwytu i błagania.
Urwał się świst. Orzeł wyciągnął do kobiety skutą rękę i szepnął:
— Nie mogę już nie widzieć ciebie, nie mogę!
Kobieta milczała, on wciąż szeptał:
— I tacy jak ja kochać mogą... może głębiej i goręcej niż ci... ludzie z wolności. Słyszysz?
— Smutno mi... — rzekła kobieta.
— Co ci jest? Powiedz! Ulżyj duszy! Ja wszystko zrozumiem... bo sam przeszedłem mękę ogniową... i kocham... — szepnął Orzeł, zapatrzony w piękną twarz kobiety.
Kobieta, być może po raz pierwszy i ostatni w życiu, zaczęła snuć smutną opowieść swego życia, a zakończyła ją westchnieniem:
— Jeden dzień wolności, żebym mogła zobaczyć swoją córeczkę, a później chociażby śmierć!
Orzeł zamyślił się, wreszcie rzekł:
— Poco śmierć? Ja ci urządzę ucieczkę... Zato wspomnij czasem o Orle i módl się za mnie!
— Ucieczka? — spytała, nie wierząc własnym uszom.
— Tak! — odparł Orzeł. — Zażądaj, aby cię w sobotę zaprowadzono do sędziego. Takie jest prawo — nie mogą odmówić! Resztę już inni zrobią.
— Nigdy o tobie nie zapomnę... nigdy, jeżeli to uczynisz! Bóg usłyszy modły moje i mego niewinnego dziecka!
Dozorca więzienny przerwał rozmowę, zjawiwszy się dla sprawdzenia, czy wszystko w porządku.
Przez dwa dni Orzeł gwizdał, założywszy palce w usta, gwizdał, podając przeróżne sygnały, aż podczas spaceru niewidzialna ręka przerzuciła przez płot kamień z napisem „zrobione“.
W sobotę wieczorem dozorca więzienny wszedł do celi kobiety i oznajmił, że na jej prośbę ma ją odstawić do prokuratora.
Kobieta do więzienia nie wróciła. Z ruchu — jaki panował całą noc w kancelarji, wnioskowałem, że musiało zajść coś niezwykłego. Po paru dniach dowiedziałem się od naczelnika więzienia, że jacyś bandyci napadli na dozorcę, odebrali mu broń, zakneblowali usta i związanego wcisnęli pod stos desek. Konwojowaną przez niego kobietę porwano, i dotychczas jej nie odszukano. Śledztwo ustaliło, że była w domu, zabrała dziecko i znikła.
Orzeł przez dwa tygodnie chodził zamyślony, ale radosny i dumny. Śmiały watażka miał za murami więzienia wiernych towarzyszy, sprytnych i oddanych. Wkrótce stanął przed sądem w swojej sprawie, za którą oczekiwał śmierci, lecz, widocznie, smutna kobieta i jej mała córeczka gorące zanosiły modły przed oblicze Boga, bo sąd nieoczekiwanie wynalazł okoliczności łagodzące, i Orła skazano zaledwie na 4 lata ciężkiego więzienia. Gdy go wywożono, pokłonił się wszystkim do ziemi, jakgdyby przysięgę na tę ziemię składał, i rzekł:
— Odsiedzę swój termin i odszukam ją, bo żyć bez niej nie chcę!
Nikt, prócz Mironowa i mnie, nie wiedział, o kim mówił wódz rozbójników, groźny Orzeł.
My jednak milczeliśmy.


ROZDZIAŁ PIĄTY.
MONTE CARLO WIĘZIENNE.

Hazard w życiu więziennem stanowi ważną, i jak się wydaje, nieodłączną stronę wegetowania pod kluczem. W dzień i w nocy grają aresztanci we wszystkie możliwe i niemożliwe gry w karty. Z tego powodu wynikają kłótnie i bójki, zwiększając ilość pacjentów w szpitalu więziennym. Karty czyli „paragrafy“ lub „kanony“, jak je nazywają aresztanci, są najmilszą dla nich rozrywką. Podczas gry rzadko zdarzają się wypadki fałszerstwa, a przyłapanego na gorącym uczynku biją ciężko i długo. Jednak ludzie o wielkiej zręczności w palcach nieraz zgromadzają u siebie cały dobytek więzienia.
Szczególnie często dzieje się to wtedy, gdy na podwórzu, podczas przechadzki, lub w jednej z cel utworzy się „majdan“. Jest to słowo tatarskie i oznacza — plac.
„Majdan“ staje się wtedy jakgdyby Monte-Carlo. Tam gra całe więzienie i tam się przyjmuje wszelkie stawki, a więc pieniądze, ubranie, obuwie, różne przedmioty: mydło, szczotki, grzebienie, papierosy, scyzoryki, porcje codziennej strawy więziennej, przysmaki, przynoszone z miasta. Któryś z aresztantów nagle ogłasza, że zakłada „majdan“. Wywiera to duże wrażenie i wszyscy zaczynają się przygotowywać do odwiedzenia „Monte-Carlo“. Władze więzienne patrzą na to przez palce, gdyż w takich chwilach więźniowie są znacznie spokojniejsi i posłuszniejsi, gdyż mają jakie takie zajęcie i przeżycia.
Gdy właściciel majdanu zbierze sporo pieniędzy i przedmiotów od nieszczęśliwych graczy, zjawiają się aresztanci najbardziej hazardujący. Jedni z nich proponują przedsiębiorcy grę „do skóry“, drudzy „o wolność“.
Jeżeli pierwsi przegrają, wtedy łatwo zrozumieć, co znaczy grać „do skóry“. Przegrawszy cały majątek, ryzykują oni wszystko, co mają na sobie, a po nieszczęśliwej karcie pozostają tylko we własnej skórze. Taki niefortunny gracz kryje się później w swojej celi, otula się kołdrą i prowadzi życie bardzo nędzne, życie praojca Adama z tą tylko różnicą, że w więzieniu niema Ewy, któraby go nakarmiła chociażby zakazanem jabłkiem. Kończy się na tem, że władze spostrzegą wreszcie opłakany stan nieszczęśliwego gracza, który przegrał szaty więzienne, wydadzą mu inne łachmany i wsadzą do ciemnej celi za karę, a przekonawszy się, że „majdan“ za daleko się posunął, pakują jego właściciela do jednej celi z ofiarą, gdzie obaj po kilku bójkach nareszcie zawierają traktat pokojowy i wychodzą potem na światło dzienne w zupełnej zgodzie.
Bardziej tragiczną jest gra „o wolność“. Aresztant — stary, wprawny, doświadczony sam sobie zdobywa wolność. O niej marzy i do walki o nią stale się przygotowuje. Orężem do tej walki są: piła do przecinania kajdan i krat, nóż — do napadu i obrony; rewolwer, łopatka do kopania podziemnych kanałów, prowadzących poza mury, patron dynamitowy, blok piroksylinowy do podminowania fundamentów i inne przyrządy i materjały do robienia podkopu.
Grający „o wolność“ aresztant stawia wszystko, co posiada do zdobycia wolności, a przegrawszy to, traci nadzieję na wyrwanie się poza mury kamiennego worka i, zrozpaczony, nieraz sam przerywa nić swego życia. Bywają wypadki, gdy gracz stawia nawet swoje życie, a bywa to wtedy, gdy jego szczęśliwy przeciwnik żąda zrobienia dla siebie podkopu do ucieczki. Jeżeli nawet aresztant przy tej pracy nie zginie w norze podziemnej, przywalony ziemią, to w każdym razie może ucierpieć bardzo, bo sędzia, wykrywszy jego udział w ucieczce, doda mu do terminu więzienia 5 albo nawet 10 lat.
Taki jest hazard więzienny. Czasami najniewinniejszą stawką jest własny nos. Zapomocą dwunastu kart szczęśliwy przeciwnik umiejętnie zmienia nos przegranego w olbrzymi burak lub pomidor, okładając tę niewinną część ciała tylu razami, ile punktów właściciel niefortunnego nosa przegrał. W więzieniu stale się widzi aresztantów z czerwonemi, obrzmiałemi nosami, — ofiarami hazardu, uprawianego w „Monte Carlo“ za kratami. Nieraz daje się słyszeć taka rozmowa:
— Znowu, Michale, przegrałeś? — pyta ze współczuciem aresztant, bacznie przyglądając się barwnemu, opuchniętemu nosowi przyjaciela.
— A znowu! — odpowiada ten melancholijnie, ostrożnie dotykając się zdeformowanej części swego rozgoryczonego oblicza.
— Widzę, że miałeś do zapłacenia sto punktów?
— Sto pięć... — pada cicha, pełna rezygnacji odpowiedź, i rozmowa się urywa.
Czasem zaś hazard żąda ciężkiej ofiary — ofiary z nadziei na wolność, lub nawet życia.
Lecz istnienie w czterech ścianach jest tak niewymownie ciężkie i przygnębiające, że hazard święci swoje triumfy, i ludzie w kajdanach i bez kajdan uciekają się do niego, jako do źródła wrażeń i emocyj, stawiając na kartę nawet własne życie.
Nieraz obserwowałem majdany i aresztantów, grających w gry najhazardowniejsze. Pamiętam jedną scenę. Na majdanie szła gra w „Macao“. Szczególnie zapamiętale grał stary, gruby Żyd, Jakób Ruzia. Nie miał „fartu“[6], i cała postać Ruzi z dużym, zwisającym brzuchem i łysą głową, potwornie cienkiemi nogami i załzawionemi oczami zdradzała niepowodzenie, „pech“.
Jakób był pijany i, mieszając do rosyjskiej mowy żydowskie wyrazy żargonowe, ohydnie klął, rzucał grę, znowu chwytał karty drżącemi palcami, schylał się nad majdanem, klękał, padał na czworaki, lecz nic nie pomagało i wciąż przegrywał.
Kilku przyjaciół chciało go od gry powstrzymać.
Lecz Ruzia, klnąc i skacząc ze złości, znowu porwał karty i rozpoczął nową grę, krzycząc:
— Wszystko jedno! Stary Jakób powinien umrzeć. Jakób dziś pijany! Jakób gra w „paragrafy“! Człowiek powinien coś robić, póki nie zdechnie tu z wami...
— No! Poco ci, Jakóbie, umierać?! — zaprotestował któryś z aresztantów.
— A ty co sobie myślisz, bałwanie?! — krzyknął z wściekłością Ruzia. — Mam tu żyć bez końca? Niech ogień spali takie życie, bo mnie ono niepotrzebne!..
Jakób zmieszał karty i nagle zaczął wykrzykiwać głosem płaczliwym:
— Jakób pijany! Gra dziś stary Jakób! A nikt nie pomyśli o tem, jak Jakób żyć będzie dalej, gdy przegrał cały „sormak“?[7] Skąd weźmie Ruzia teraz herbaty i cukru? Za co kupi spirytusu i tytuniu? Za co kupi teraz to wszystko? Nie mogę przecież wpełznąć do cudzej „hazy“[8] i ukraść dla siebie. Eh, wy, wisielcy!
Gracze śmieli się z łez pijanego Ruzi, lecz jeden z aresztantów ulitował się nad nim i umyślnie przegrał do niego srebrnego rubla i kilka drobnych monet. Stary Żyd spostrzegł to, wziął pieniądze, zamyślił się, spojrzał potem załzawionemi oczami na uśmiechnięte twarze graczy i nagle wybuchnął straszliwem przekleństwem. Przez potok ohydnych słów słychać było:
— Litować się nad Jakóbem? Litować się nad starym Ruzią? Kto śmie litować się? Kto prosi o łaskę? Jakób nic od nikogo nie potrzebuje! Jakób pijany, ale rozumie, że jest na świecie samotny... jak...
Stary umilkł, szukając porównania, i nagle cichym, poważnym głosem skończył:
— ...jak kat...
Ruzia wstał, podrzucił kilka razy na dłoni wygrane pieniądze a później, zabawnie rozkraczywszy cienkie nogi i przechyliwszy się całem ciałem, z rozmachem cisnął monety za mur. Zrobiwszy to, poprawił na sobie ubranie i odszedł w kąt zagrody, mrucząc:
— Nic dla Jakóba nie potrzeba! Jakób zdechnie w więzieniu nędzarzem!..
Aresztanci zanosili się od śmiechu, patrząc na rozwścieczonego towarzysza, i mówili między sobą:
— Ten Ruzia to — hardy djabeł!.. A gdy pijany — płacze, jak dziecko!.. Stary błazen!..
Po chwili rozpoczęto nową grę.
Ruzia jednak już nie zbliżał się do majdanu. Siedział na ziemi, podwinąwszy pod siebie cienkie, pałąkowate nogi. Był zamyślony, a w jego zaczerwienionych, łzawych oczach świecił głęboki smutek.
Oprócz kart Monte-Carlo więzienne uprawia inny hazard, coś nakształt sportu: boksu, czy foot-ball’u. Są to gry „w żgut“, „w nieboszczyka“ i „w kozła“.
„Żgut“ jest słowem pochodzenia rosyjskiego; oznacza narzędzie, które pali. Jest to gruba, twarda lina, spleciona z trzech namoczonych ręczników. Uderzenie taką liną sprawia straszliwy, palący ból. Odbywa się owa gra w taki sposób. Jednemu z graczy zawiązują oczy chustką i otaczają go kołem. Ktoś z aresztantów zadaje liną cios w plecy stojącego pośrodku towarzysza i chowa „żgut“. Uderzony zdejmuje z oczu opaskę i powinien wskazać tego, który go uderzył. Jeżeli nie zgadnie, znowu nakłada opaskę, i powtarza się ta sama procedura, która czasami trwa tak długo, że zmienia się nareszcie w torturę. Jeżeli zaś uderzony zgadnie, wtedy ten, który go smagnął „żgutem“, dostaje od niego pięć uderzeń i sam staje w środku.
Jest to „sport“ bardzo bolesny.
Podobna do niego jest gra „w nieboszczyka“.
Ktoś z aresztantów kładzie się na ziemi twarzą do góry, na piersiach umieszczają mu małą deseczkę. Leżący przedstawia nieboszczyka, a gracze schylają się nad nim i ustami dotykają deseczki. Nieboszczyk stara się rękami i nogami objąć któregoś ze schylających się nad nim graczy, a gdy ten boryka się z nieboszczykiem, inni sieką go linami z ręczników.
Trzymany przez nieboszczyka powinien wyrwać się z jego objęć i złapać któregoś z graczy w chwili, gdy ten zamachnął się na niego. Wtedy zadaje mu pięć ciosów i gra trwa dalej.
Gra w „kozła“ jest mniej dzika i należy do ćwiczeń z lekkiej atletyki. Dwóch czy trzech graczy obejmuje się rękami, a przez tę grupę inni skaczą, rozpędzając się zdaleka i odbijając od ich pleców rękami. Hazard polega na tem, że gracze zakładają się o najlepszego sportsmena, a gdy skok się nie udał, sportsmen płaci swoim grzbietem, ponieważ przegrani biją go cienkiemi, jak linijki klasowe, deszczułkami.
W ten sposób ludność więzień rosyjskich uprzyjemniała sobie swoje smutne i bezcelowe życie.
Czy teraz lepiej, czy gorzej w tych więzieniach? — mimowoli nasuwa się pytanie.
Odpowiem bez wahania i namysłu, że gorzej! Gorzej, ponieważ legendarnych „Iwanów“ i aresztantów kryminalnych już prawie niema po więzieniach, a ludność kamiennych worków stanowi inteligencja i burżuazja, nie godząca się z teorjami komunizmu i z rządem sowietów. Ci już nie grają w karty, nie zabawiają się sportem w rodzaju „kozła“ lub „żguta“, gdyż wiedzą, że w lochach więzienia czeka na nich kat. Jeżeli władze teraźniejsze wypuszczą ich na wolność, to poto tylko, aby umarli śmiercią głodową, przeklinając dzień swego zjawienia się na świat na ziemi nieszczęśliwej Rosji, duszącej się w „kurzawie ludzkiej“, w oparach niewinnie przelanej krwi.


ROZDZIAŁ SZÓSTY.
STRASZNA NOC I PROMIENNY PORANEK.

Pewnego dnia dowiedzieliśmy się, że Szydłę, który zabił zdrajcę Tatara na podwórzu, odstawiono do sądu. Sprawa jego miała się dziś odbyć. Nikt z nas nie wątpił, że Szydło przywiezie z sądu wyrok śmierci.
Całe więzienie umilkło. Ludzie mówili głosami przyciszonemi, jakgdyby bojąc się spłoszyć coś, co zakradło się do więzienia i ogarnęło wszystkich swem ciężkiem, nieruchomem spojrzeniem. Był to śmiertelny lęk i tęsknota, zabijające duszę i serce.
Podczas przechadzki aresztanci usłyszeli turkot kół za bramą; po chwili otwarła się furtka i, nisko schylając się, z brzękiem kajdan wszedł Szydło. Za nim szli żołnierze z karabinami. Szydło zmęczonym, powolnym krokiem szedł przez podwórze do kancelarji. Gdy się zbliżył do zagrody aresztantów, przelotnie spojrzał na przywarte do krat twarze towarzyszy i, nie rzekłszy ani słowa, poszedł dalej.
Aresztanci zrozumieli jednak spojrzenie człowieka skutego, gdyż krzyczało ono bez dźwięku z przerażenia i rozpaczy i namiętnie błagało o pomoc. Już sama postać Szydła, sztywna i zimna uderzyła aresztantów.
— Gotów... — szepnął ktoś i ciężko westchnął.
— Teraz on już niby nieboszczyk — zaczął szeptać młody, rudy jak płomień, aresztant. — Do nocy będzie czekał, że, być może, gubernator nie zatwierdzi wyroku... a w nocy... oh! towarzysze... straszne to, straszne przeżywać mękę nocną... oczekiwanie śmierci!..
Nagle rozległo się ciężkie, głośne łkanie. Wszyscy drgnęli i obejrzeli się. Jakiś olbrzymi, tęgi chłop ściskał sobie palcami gardło, żeby nie krzyczeć i nie łkać.
— Tęsknota w nocy — gorsza od tortury... A tu śmierć... — rwały mu się słowa.
Chłop długo nie mógł się uspokoić, aresztanci otaczali go w milczeniu, a na ich bladych twarzach były rozpacz i strach.
W tym czasie w osobnej klatce dla zakutych w kajdany aresztantów zjawili się „Iwany“. Wchodzili do klatki każdy zosobna, ponurzy i groźni. Ostatnim był Szydło. Już opanował wzruszenie i szedł swoim zwykłym krokiem, wysoko trzymając śmiałą, drapieżną głowę i bystro patrząc na wszystkich.
— Osądzono mnie dziś! — rzekł, podchodząc do Mironowa i Bojcowa.
— Wiemy... — odparli.
— Skończyli ze mną dziś sędziowie, zupełnie skończyli — zasądzili! — rzucił Szydło.
— Co? — mimowoli wyrwał się okrzyk z ust starych, doświadczonych więźniów.
— Szubienica... — szepnął Szydło i szybko odszedł od nich. Zaczął chodzić po klatce, lecz coś go ciągnęło do ludzi, bał się pozostać ze swemi myślami.
— Bronił mnie jakiś adwokat, — zaczął opowiadać Szydło — dobrze, sprawiedliwie mówił, iż nie mogłem nie zabić zdrajcy, a gdy wyrok zapadł, obiecał napisać podanie o ułaskawienie.
— Zamienią ci karę śmierci na ciężkie więzienie... — odezwał się Mironow głosem niepewnym, nie patrząc na skazańca.

Generał Batjanow.

— Powieszą! — z przekonaniem odparł Szydło. — Jeżeli dziś do nocy nie będzie odpowiedzi — wtedy koniec! Eh! zresztą wiem, że zginąć muszę...
Głos jego stał się suchy i syczący, lecz Szydło natychmiast wstrząsnął grzywą włosów i zanucił zbójecką piosenkę o wisielcu.
Nie skończył jednak tej ponurej pieśni i odszedł do środka zagrody, podchodząc coraz to do innych aresztantów i powtarzając:
— Dziś przed nocą będę miał odpowiedź. Wiem, że powinienem zginąć...
Mówiąc to, pytająco zaglądał w oczy towarzyszom, namiętnie oczekując od nich protestu i słowa nadziei i pociechy.
Wreszcie znowu podszedł do Mironowa i rzekł:
— Powieszą mnie dziś w nocy?.. Jak myślisz?..
— Zostaw! Nie wiem... — odpowiedział Mironow, spuszczając oczy.
— Powiedz, chcę wiedzieć... muszę wiedzieć!.. Nie bój się, nie osłabnę...
Mironow spojrzał mu prosto w oczy, zamyślił się i po chwili szepnął:
— Słuchaj, Piotrze! Będziemy dziś przez całą noc rozmawiali ze sobą stukiem. Lżej ci będzie! Dobrze?
Szydło uczuł zimno, które go przeszyło, nic nie odpowiedział i odszedł.
Na twarz mu wypłynął uśmiech męczeński, lecz natychmiast zgasł.
— Piotrze!.. Piotrze! — nagle zawołał na niego z sąsiedniej zagrody stary Żyd, Ruzia. — Chodź!
— Czego chcesz? — spytał, podchodząc, skazaniec.
Ruzia obejrzał się i zaczął szeptać:
— Zaraz dam ci bochenek chleba, a w nim coś...
— Co takiego? — rzucił, zniżając głos, Szydło.
— Rewolwer... Gdy cię już wyprowadzą... tam... strzelaj! Być może... wyrwiesz się im... Dla skazańca już wszystko jedno... a może... zginiesz w walce... wszakże to lżej, niż tak... na szubienicy?...
— Daj! — rozkazującym głosem powiedział Szydło.
Gdy Ruzia wyciągnął do niego chleb, Szydło nagle cofnął rękę i, odchodząc od krat, rzekł:
— Nie chcę, Ruzia, nie chcę!.. Przyszedł już na mnie czas... Wszystko jedno... jeden koniec!...
W tych słowach był ostatni wyrok skazańca.
Na ziemię tuż przed Szydłem upadła piłka, rzucona przez jakiegoś aresztanta. Skazaniec błyskawicznym ruchem schylił się i, schwyciwszy piłkę, z całej siły wyrzucił ją wgórę. Ciężka, z rzemieni spleciona, piłka podniosła się tak wysoko, iż zamieniła się w czarny punkcik, ledwie dostrzegalny.
— Uciekaj... uciekaj na zawsze! — krzyknął Szydło.
Lecz piłka spadła, głucho uderzając o piasek. Szydło znowu cisnął ją, a gdy zmalała wysoko w powietrzu, zawołał dziwnym, rozkazującym głosem:
— Uciekaj! Wolność ci daję! Uciekaj...
Gdy piłka spadła, Szydło z pogardą kopnął ją nogą.
— Piotrze, rzuć nam piłkę! — krzyknął młody Gruzin.
Szydło przerzucił piłkę przez wierzch kratowej ściany zagrody, Gruzin złapał ją i odrzucił skazańcowi... Rozpoczęła się gra. Tłumy aresztantów walczyły o piłkę, uganiały się za nią, krzycząc i śmiejąc się. Szydło napozór wesoły uczestniczył w zabawie, lecz jakiś drobny, kłujący dreszcz, rodził się gdzieś głęboko w piersi i ściskał serce. Szydło walczył z tem uczuciem i coraz mocniej zaciskał zęby. Śmiał się głośno, lecz w jego oczach chwilami zjawiały się zdumienie i trwoga. Wreszcie zawołał:
— Dość!... zmęczyłem się...
Nic więcej nie mówiąc, ociężałym krokiem powlókł się do swej celi.
Skończyły się godziny przechadzki. Aresztanci byli już zamknięci w celach. Cicho było w więzieniu. Tylko całe drugie piętro słyszało niemilknący brzęk kajdan i odgłos szybkich i ciężkich kroków skutego skazańca. Szydło chodził i chodził po celi. Nareszcie położył się, gdy spostrzegł, że ostatnia przed północą warta zmieniać się zaczęła. Leżał, wyciągnięty, nieruchomy, z założonemi pod głową rękoma i szeroko roztwartemi, pełnemi przerażenia i oczekiwania oczami. Chwilami szczękał zębami.
Gdzieś w mieście zegar wydzwonił północ. Aresztanci drgnęli i zaczęli nadsłuchiwać. Skazaniec nie odzywał się.
Nagle po ścianie zaczęły biec, jakgdyby w popłochu, zmieszane, trwożne sygnały.
— To Szydło! — szeptano po celach.
Tymczasem skazaniec wystukiwał słowo po słowie.
— Mironow! Mironow!... Już północ wybiła... Żadnej wieści z sądu... Straszliwy lęk schwycił mnie za serce... Jakże tak? Umrę... czy to możliwe?
— Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami — szeptali, wzdychając i zaciskając zimne ręce, aresztanci.
Mironow odpowiedział twardym, pewnym stukiem.
— Takie już nasze życie!... Dziś żyjemy, jutro już po nas... kiedykolwiek trzeba umrzeć, Piotrze!
— Ależ już noc zapadła, a o świcie... o świcie przyjdą po mnie!... Boże!...
— Nie poddawaj się, Piotrze!... Nie bój się!... Wszyscy tam będziemy... wszyscy...
— Straszno mi... straszno!... — z szelestem biegły sygnały Szydła — Za co?
Pukanie ustało. Aresztanci długo i niespokojnie słuchali. Lecz skazaniec nie odzywał się. Z miasta dochodziło dalekie szczekanie psów i niewyraźny, nigdy niemilknący gwar, unoszący się nad miastem. Księżyc trwożnie wyjrzał z ciemnych obłoków, płynących na północ.
— Straszno mi!... Pociesz... poradź! — znowu zerwały się stukania skazańca.
Mironow nie odpowiedział.
— Usnął, czy co? — z westchnieniem niepokoju zapytał któryś z aresztantów.
— Pst! — zasyczał na niego stary Bojcow.
Znowu wszyscy z naprężoną uwagą wytężali słuch, łowiąc szmer rozmowy.
Szydło sygnalizował coraz natarczywiej, nie kończąc słów i plącząc wyrazy. Dręczyła go śmiertelna tęsknota, lęk, więc błagał o pociechę, pokrzepienie, radę.
Nagle Mironow się odezwał. Bił w ścianę czemś twardem, uderzenie było mocne i wyraźne.
— Piotrze, słyszysz? — pytał sygnał, biegnąc zdaleka.
Szydło uderzył jeden raz.
— Słuchaj, — wystukiwał Mironow — umierać ciężko, wiem to, szczególnie jeżeli bez walki! Umrzyj... sam...
Aresztanci przestali oddychać... Szydło długo milczał, walcząc z myślami, wreszcie spytał:
— Naucz!...
Znowu całe więzienie przyczaiło się i słuchało.
Mironow tym samym, pewnym stukiem rzucił jedno słowo:
— Szkło!...
Wszystko umilkło, lecz ludność więzienia jeszcze staranniej łapała każdy dźwięk, rodzący się w ciszy nocnej. Wreszcie dosłyszeli, suchy, syczący brzęk, raczej zgrzyt pękającego szkła.
Cisza...
Warta zaczęła się zmieniać. Rozległy się głosy żołnierzy i dozorców, chrzęst karabinów, odgłosy kroków i znowu cisza...
Wtedy, biegnąc od cegły do cegły, przemknęło wołanie Mironowa:
— Szydło!
Milczenie odpowiedziało na to wołanie... Znowu sygnały, szybkie, trwożne.
— Szydło! Szydło!
Skazaniec nie odpowiadał.
— Już wszystko skończone — rzekł głosem ponurym Bojcow. — Boże, zlituj się nad jego duszą!
Słowa starego aresztanta zmieszały się z trwożnem stukaniem Mironowa.
— Szydło!... Szydło!
Była to straszna noc; pamiętam ją, jak okropną zmorę. Współczułem z męką skazańca, bo przecież sam przed kilkunastu miesiącami przeżywałem to samo. Leżałem, ściskając rozpaloną głowę rękami, i czułem, jak żal, rozpacz i nienawiść rozdzierają moje serce i trują duszę. Ile czasu trwał ten stan, nie wiem, lecz nagle zerwałem się z łóżka i zacząłem wpatrywać się w okno, przez które już się przebijały pierwsze blaski przedświtu.
Nagle po ścianie, niby stado małych zwierzątek, biec poczęły sygnały:
— To ja — Szydło!... Ułaskawiony! Ułaskawiony!... Gdy warta się zmieniła, zaprowadzono mnie do kancelarji, dokąd od gubernatora zatelefonowano, że jestem skazany na ciężkie więzienie... Dopiero co wróciłem do celi... Ułaskawiony!... ułaskawiony!... życie!...
W więzieniu, niby w ulu, wszczął się gwar, jakiś nieznany mi dotąd, radosny, pełen rozrzewnienia i wdzięczności.
Podczas przeglądu, dokonywanego codziennie z rana przez naczelnika więzienia, aresztanci wszystkich cel prosili o nabożeństwo w kaplicy więziennej. Chociaż nie jestem wyznania prawosławnego, poszedłem też, gdyż spodziewałem się ujrzeć tam niezwykłe rzeczy. Nie omyliłem się.
Z pierwszą partją aresztantów przyprowadzono Szydłę.
Modlił się gorąco, żegnając się starannie i szeroko, klękał i raz po raz bił pokłony do ziemi przed ołtarzem. Gdy się podnosił i wpatrywał w krucyfiks, w oczach jego pałała taka wdzięczność i wiara, że czułem, iż dusza tego zbrodniarza, co przeszedł straszną mękę oczekiwania śmierci, w tej chwili padała do stóp Boga-Sędziego i łkała, powtarzając jedno tylko słowo: życie!... życie!...
Aresztanci, patrząc na skutego towarzysza, który nic nie widział i nie słyszał, modlili się gorąco i poważnie, a w oczach ich płonęły ognie rozrzewnienia i rozradowania.
O, niezawodnie, że w tej chwili wielkiej radości rzucone mądre, dobrotliwe słowo pociechy, zrozumienia i nadziei wyrwałoby na zawsze ze szponów instynktów zbrodniczych niejedną zbłąkaną, miotającą się duszę!
Lecz działo się to w więzieniu, które na wszystko było obojętne — a w duszę jego nikt nigdy nie zaglądał.


ROZDZIAŁ SIÓDMY.
STARA I NOWA KURZAWA.

Ludność więzienia naogół nie jest szara i jednostajna. Trafiają się tam jednostki osobliwe, jakie w życiu normalnem niezawsze się spotyka.
Już wspomniałem o Darji Czarnej, którą poznałem pierwszego dnia pobytu w więzieniu kryminalnem. Ponura, ciągle wpatrzona w ziemię, stale zrywająca jakieś trawy, wygrzebująca korzonki roślin, rosnących na podwórzu, ciągle śpiesząca się, małomówna, — oto jaką była trucicielka.
Ciążył na niej wyrok za liczne zbrodnie. Przywieziono ją tu zdaleka i nikt jej nie odwiedzał, ale, jak mi opowiadano, czasami, podczas pełni księżyca, siadała przy oknie, rozkładała jakieś ziółka i kamyki i szeptała:
— Przychodź! przychodź!..
Zawsze, podobno, po takich praktykach, zjawiała się w najbliższą niedzielę wśród odwiedzających cyganka, przynosiła drobne upominki i łakocie, przez cały czas wróżąc Darji z ręki i z brudnych, zatłuszczonych kart.
Za mojego pobytu zdarzył się też taki wypadek. Darja Czarna w tajemniczy sposób wezwała do siebie cygankę. Siedząc na ziemi, cyganka wróżyła wszystkim aresztantkom, na co łaskawie zezwoliły władze, gdyż ze wskazówek „czarownicy“ chciały też skorzystać żony dozorców i urzędników więziennych. Pozostała tylko jedna Darja. Czekała cierpliwie, ponura i tajemnicza, jak zwykle. Kobiety odeszły i aresztantka została z cyganką. Ta długo coś mruczała pod nosem, później wyjęła inną talję kart i zaczęła wróżyć. Kilka razy sprawdzała swoje spostrzeżenia, aż odezwała się głuchym, chrapliwym głosem:
— Za tydzień będziesz wolna... za tydzień...
Darja podniosła na mówiącą ponure oczy, w których było zdumienie.
— Ja... wolna? — spytała niedowierzająco.
— Tak mówią karty, a te nigdy się nie mylą! — odparła cyganka i dodała: — Podaj mi lewą rękę!...
Mówiąc to, wydobyła z zanadrza jakiś płyn, obmyła nim dłoń Darji i zaczęła się wpatrywać w gęstą siatkę linij i kresek, pokrywających rękę ponurej zbrodniarki.
— Widzisz? — szepnęła. — To linja męki, cierpienia. Raz, dwa... siedem kresek przecina ją. Nie było ich przedtem, musiały zjawić się od wczoraj. Coś zaszło wczoraj i od tego dnia upłynie siedm nocy, poczem będziesz wolna! Patrz! Linja dalej idzie gładka i sięga aż do małego palca. Za tydzień będziesz wolna...
O tym wypadku opowiadał mi dozorca dyżurny, a gdy zapytałem Darję Czarną, potwierdziła mi to.
Istotnie, wkrótce przyszła z Kazania wiadomość urzędowa, że przypadkowo okazało się, iż zbrodnia, za którą skazano Darję najciężej, była dokonana nie przez nią. Sąd więc zwolnił ją z więzienia, gdyż kilka lat, spędzonych za kratami, całkowicie pokrywały karę za inne przestępstwa. Darja nazajutrz była już na wolności.
Z jej odejściem znikł z naszego więzienia bardzo charakterystyczny typ doradczyni we wszystkich najcięższych okolicznościach życia aresztantek. Każde więzienie rosyjskie, gdzie przebywają kobiety, zawsze ma swoją Darję Czarną, otoczoną poważaniem i pewnym łękiem mistycznym.

Dworzec kolejowy w Charbinie.

Będąc starostą więziennym, spotkałem się z jeszcze jednym typem, też dość pospolitym w więzieniach. Był to niejaki Szutkow, przezwany „bibljotekarzem“.
Biografja jego była krótka i smutna. Półinteligent, niegdyś służył w jakiejś instytucji i za drobne przekroczenie prawa dostał się na krótki czas do więzienia. Ciężkie życie za kratami i tęsknota za wolnością zniewoliły go do ucieczki. W jakiś sposób uciekł z więzienia, był schwytany i dostał trzy lata, zemknął znowu, dodano mu jeszcze trzy. W rezultacie z Szutkowa, człowieka cichego i skromnego, zrobiono „wiecznego aresztanta“. Pozostał jednak cichy i skromny, a nabył chorobliwej namiętności do czytania. Całemi dniami przesiadywał w ubogiej czytelni więziennej, pochłaniał przeróżne książki, miesięczniki i stare dzienniki, a jednocześnie porządkował bibljotekę, ciągle zmieniając system. Raz ustawiał książki podług treści, drugi raz podług wysokości lub koloru okładek, to znów — podług objętości. Ponieważ chwytano go w różnych miastach, był więc mieszkańcem różnych więzień, znał wszystkie bibljoteki i wszędzie je porządkował. Nazywano go z tego powodu „bibljotekarzem“ i lubiono za usłużność, grzeczność i ciche usposobienie. Pisywał listy więźniom, opracowywał własne pamiętniki, komponował wiersze i tworzył tragedję w 10 aktach, która miała zaćmić Szekspira. Dozorcy szanowali go, i gdy po ucieczce zjawiał się w więzieniu w asyście żołnierzy i policji, mawiali, uśmiechając się przyjaźnie:
— Znowu pan, panie Szutkow, raczył nas odwiedzić? Bibljoteka bez pana w zupełnym nieładzie.
— Boże mój! — wzdychał niespokojnie „bibljotekarz“ i, zaraz po zapisaniu go do ksiąg ludności więziennej, biegł do książek i rozpoczynał pracę.
W głowie miał moc nazw książek, wiadomości z różnych dziedzin wiedzy, pogmatwane i pomieszane straszliwie. Lubił się chełpić swoją wiedzą, wypowiadając nieraz horrendalne teorje własnej fabrykacji.
Nigdy jednak nie sprzeczał się, a gdy spotkał kogoś, umiejącego coś lepiej od niego, milkł i odchodził jakby urażony.
Poznałem kilku takich „bibljotekarzy“ w więzieniu. Uważałem ich za manjaków, których wytworzyło życie więzienne, i dziwiłem się zawsze szczerze, dlaczego takich nieszkodliwych i poczciwych dziwaków trzymają za kratami?
Zdarzało się nieraz, że policja, schwytawszy takiego „bibljotekarza“, który uciekł z więzienia, przyprowadzała go do urzędu, sporządzała protokół i, oddając go aresztowanemu, mówiła:
— Pan widzi, że jesteś pan złapany? Proszę więc teraz iść do więzienia i oddać ten protokół. Trudno! Takie prawo!...
„Bibljotekarz“ wstydliwie się uśmiechał, kłaniał i wychodził. Szedł przez całe miasto, gapił się przed wystawami sklepów, ale wkońcu dotarł do więzienia i, po oddaniu protokółu, szedł albo do celi, albo do bibljoteki, co nie przeszkadzało mu pewnego dnia znowu „wylecieć“ poto tylko, aby w innem więzieniu ustawiać podług swego systemu książki na półkach i przemyśliwać nad nową ucieczką, niewiadomo dokąd i niewiadomo poco.
„Bibljotekarze“ zawsze czują pociąg nieprzeparty do ludzi nabożnych i do kwestyj religijnych. „Bibljotekarz“ Szutkow nie stanowił wyjątku.
Szczególnie był zaprzyjaźniony z trzema aresztantami; Gruszką, Nikołowem i Biełousem. Zawsze chodzili razem na przechadzkę i cichemi, poważnemi głosami roztrząsali najważniejsze zagadnienia wiary i kultu. Nigdy żadnych kłótni pomiędzy nimi nie było, chociaż, jak się okaże, byli to ludzie zupełnie różnych poglądów. Widocznie, umieli prowadzić rozmowy zasadnicze i zapatrywać się na rzeczy z teoretycznego punktu widzenia, co nieczęsto zdarza się nawet śród bardzo wykształconych ludzi. Do siebie zwracali się w wyjątkowo grzeczny sposób i mówili o sobie wzajemnie z wysokim szacunkiem.
Siedzieliśmy pewnego razu w naszej „politycznej“ oficynie, pijąc herbatę z truskawkami, które wyrosły na naszych grzędach, gdy wszedł naczelnik więzienia i zapytał, czy niema śród nas życzących sobie pójść w niedzielę do cerkwi do miasta, gdyż proszą o to Szutkow i Gruszko, więc mógłby razem z nimi i za zgodą prokuratora puścić nas pod eskortą żołnierzy.
Dwóch z moich towarzyszy więziennych zechciało skorzystać ze sposobności wychylenia się poza mury więzienia.
W niedzielę istotnie wyszli i powrócili około drugiej po południu, gdy naczelnik więzienia już zaczynał się niepokoić. Oprócz więźniów politycznych i Gruszki, wszyscy inni, a więc Szutkow, jeszcze dwóch aresztantów i żołnierze eskorty powrócili pijani.
Nasi towarzysze opowiedzieli, że po wyjściu z cerkwi otoczył ich tłum mężczyzn i kobiet. Z okrzykami „nieszczęśliwi!“ zaczęto ich obdarowywać bułkami, ciastkami, kiełbasą i jajkami, a później częstować wódką, przyjęcia której żołnierze i dozorca odmówić nie mogli. Nie pił tylko jeden Gruszko, niemłody, poważny człowiek, o długiej, wspaniałej brodzie. W rezultacie, jak sami widzieliśmy, cała kompanja powróciła dobrze podchmielona.
Widocznie jednak „nabożni“ aresztanci z Szutkowem na czele tak dużo wchłonęli w siebie alkoholu, że jego oparami zatruli wszystkich ludzi, siedzących z nimi w celi, a nawet niektórych aresztantów z innych pięter.
Zaczęły się bójki i awantury tak wielkie, że naczelnik więzienia zarządził rewizję w celach, aby wynaleźć źródło tego podniecenia. Naturalnie, że jak to zawsze bywa w więzieniach, nic nie znaleziono.
Władze były przekonane, że ktoś przerzucił baryłkę z wódką przez mur, co się zdarzało, a czego warty często nie spostrzegały. Powoli wszyscy się uspokoili i przeszli nad tem do porządku dziennego.
Następnej niedzieli powtórzyło się ściśle to samo i tak trwało przez trzy tygodnie, aż wreszcie pewnej niedzieli po powrocie z cerkwi odprowadzono „nabożnych“ do kancelarji i poddano rewizji osobistej. Wtedy cała sprawa wyjaśniła się ostatecznie. Okazało się, że między aresztantami był „przemytnik alkoholu“. Był nim Gruszko. Gdy mu kazano rozebrać się, bardzo się zmieszał. Zrzucił wreszcie swoje więzienne szaty i wtedy okazało się, że jest okręcony grubą kiszką gumową, napełnioną alkoholem. Opowiedział szczerze wszystko. Gdy aresztantów i żołnierzy częstowano i zasypywano gradem pytań, organizatorzy tej manifestacji nalewali do „kiszek“ trzeźwego, bogobojnego Gruszki najmocniejszego alkoholu. Gruszko sprzedawał go potem w więzieniu za gotówkę i miał znaczny procent z tego business’u.
Rzecz prosta, że po zdemaskowaniu pielgrzymek do cerkwi pijaństwo znikło, a Gruszko długo „odpoczywał“ w lochu za karę.
Inny znowu przyjaciel sympatycznego „bibljotekarza“ — Michał Nikołow był skazany na dwa lata za włóczęgostwo i ciągłe zmiany nazwiska i dokumentów. Wysoki, chudy, już niemłody, zawsze był zgarbiony i zamyślony. Twarz miał wymizerowaną i ostrą, ale w tej naogół nieprzyjemnej twarzy pałały olbrzymie, czarne oczy. Mówił basowym, powolnym głosem i nigdy się nie uśmiechał. Spokojny i rozsądny — nikomu nie przeszkadzał i wcale na siebie nie zwracał uwagi. Można było tylko dziwić się niemądremu artykułowi prawa, karzącemu więzieniem takie typy, jak Nikołow, typy w Rosji, niestety, często spotykane. Olbrzymie przestrzenie tego państwa, domieszka krwi koczowników mongolskich i niezadowolenie z warunków istnienia wytworzyły w Rosji specjalne zboczenia psychiczne, które wyrażały się między innemi w zamiłowaniu do zmiany miejsca pobytu, do „bezpłatnych podróży“ i do włóczęgostwa.
Ponieważ władze policyjne nie pozwalały obywatelom bez przyczyny zbyt często zmieniać miejsca zamieszkania, taki podróżnik przybierał inne nazwisko i zjawiał się w nowem miejscu, zaopatrzony w sfałszowane dokumenty. Często włóczęga posługiwał się dokumentami kogokolwiek bądź z umarłych znajomych, a dostawszy się w ręce policji, musiał dowieść, że nie jest „nieboszczykiem“. Gdy fałszerstwo zostało wykryte, — „żywy nieboszczyk“ kroczył w asyście policji do więzienia. W jaki sposób żyją włóczęgi? Jak ptaki boże! Rosyjscy chłopi nazywają ich „ludźmi przechodzącymi“ albo „przechodniami“ i nigdy im nie odmawiają gościny i pożywienia. Przechodzień zato odwdzięcza się swoją pracą, ponieważ każdy z nich zna się na krawiectwie, szewstwie a szczególnie na... znachorstwie. Leczą wszystkie choroby czarodziejskiemi sposobami, naszeptywaniem, zaklęciami magicznemi, ziółkami i przyjętemi od cyganów formułami, tchnącemi pleśnią przebrzmiałych wieków.
Kim był właściwie Nikołow, o tem dowiedziałem się przypadkowo.
Myłem się kiedyś w umywalni, gdy wszedł Nikołow z dwoma aresztantami. Nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi i ciągnął dalej rozmowę, rozpoczętą jeszcze w celi:
— Modlić się do Boga — rzecz dobra! Lecz niekażda modlitwa dochodzi do Boga, o, niekażda!
— Naucz nas! — rzekł z ciężkiem westchnieniem jeden z przybyłych, młody, wynędzniały człowiek o smutnych oczach.
Nikołow zapalił świeczkę w latarni, zwisającej z sufitu, ponieważ mrok już zapadał, i swoim powolnym głosem jął mówić:

Port w Władywostoku.

— Jeżeli modlisz się z trudem, a myśl twoja odbiega od słów i powtarzasz je bez zrozumienia — taka modlitwa na nic! Słowa waszej modlitwy po drodze do nieba przyłapie djabeł, który z pomocą swego czarnego wojska czatuje na nas wszędzie, nawet w świątyni Bożej... Modlić się — trzeba umieć! Modlitwa powinna być taka, aby każde jej słowo ogniem wypalało ślad w sercu i mózgu, żeby słowa modlitwy powtarzały za ustami każda myśl, każda kropla krwi, każde westchnienie. Tylko my umiemy się modlić naprawdę. Tylko my! Nauczę was — lecz trzymajcie to w tajemnicy!..
Umilkł i podszedł do mnie. Schyliwszy się nade mną, zaczął szeptać:
— Starosto! Pan rozumie mękę i tęsknotę żyjących tu ludzi... Wszystko, co może im dać człowiek na pociechę i radość, będzie dobrym, miłym Bogu uczynkiem. Więc nie dziwcie się, starosto, i nikomu nie mówcie o tem, co zobaczycie!
— Dobrze! — odparłem.
Nikołow tymczasem zdjął z piersi krzyż mosiężny, wiszący na sznurku, powiesił go na ścianie i, żegnając się raz po raz, padał na kolana, dotykał ziemi czołem, znowu wstawał, powtarzając to coraz szybciej. Usta jego szeptały tylko jedno zdanie:
— Chryste, zmiłuj się nad nami!
Jak dwa nieruchome cienie, stali więźniowie, wpatrzeni w modlącego się; usta ich bezdźwięcznie się poruszały. Twarz Nikołowowi zbladła, usta rozwarły się i oddychały z jakimś świstem, oczy stawały się coraz większe, coraz bardziej pałające. Wreszcie zerwał się i wybiegł na środek izby. Bezustanku powtarzając te same słowa, zaczął zataczać koła, coraz bardziej je zwężając, aż począł się obracać na miejscu coraz szybciej i bardziej porywczo; doszedł wkrótce do takiej szybkości, że widziałem dwie twarze i cztery miotające się w powietrzu ręce Nikołowa. A on coraz to zawrotniej krążył, aż zmienił się w jakiś nawpół przezroczysty cień, z przerażającą szybkością wirujący w półciemnej izbie. Wreszcie znikł bez śladu, gdyż od błyskawicznych ruchów włóczęgi zerwał się wicher, który wionął nam w twarz i zgasił świeczkę w latarni. Usłyszałem głuchy łoskot upadającego ciała. Kazałem aresztantom zapalić świecę, a sam zacząłem cucić leżącego, nieprzytomnego Nikołowa. Miał otwarte, nieruchome oczy i pianę na ustach, pierś ciężko mu się podnosiła, rzęził i chrapliwym, ledwie dosłyszalnym głosem powtarzał:
— Chryste, zmiłuj się nad nami!
W kilka minut później Nikołow siedział już na ławie i, ciężko oddychając, mówił urywanym od wyczerpania głosem:
— Tak powinniście się modlić! Tylko tak!.. Wtedy usłyszycie, jak modły wasze i błagania z cichym szelestem, jak kwiaty wonne, padać zaczną do stóp Twórcy... My to wiemy!.. Wiemy jednak też, że w zgiełku dnia, w wirze życia, w tłumie niewtajemniczonych ludzi tak się modlić nie można. Więc uciekamy od ludzi, kryjemy się po nocach w opuszczonych domach, w mieszkaniach wtajemniczonych, na starych cmentarzach i odprawiamy nasze modły...
Stało mi się jasne wtedy, kim właściwie był ten sędziwy człowiek, pełen jakiejś tajemnicy, odczuwanej przez każdego, kto się do niego zbliżył. Należał do znanej w kościele prawosławnym sekty „Wirujących“. Ten odłam prawosławnego kultu przyszedł z Bizancjum i niezawodnie jest jednego pochodzenia z istniejącymi w Islamie „wirującymi derwiszami“, których spotykałem na Krymie, w Rosji, w Małej Azji, w północnej części Persji, w meczetach pomiędzy Reshtem i Teheranem i na północy Afryki, w kolonjach francuskich; jest on też zbliżony do niektórych misteryj szamanów azjatyckich.
Trzecim przyjacielem Szutkowa był Biełous, niski, prawie kwadratowy, z zarośniętą twarzą i powichrzonemi, kędzierzawemi włosami. Jego małe, jak u niedźwiedzia, oczy, stale biegały trwożnie i podejrzliwie. Mało mówił, a zapytany, odpowiadał krótkiemi, urywanemi zdaniami, jakgdyby odniechcenia.
Prowadząc swój „uniwersytet“ w ogólnych celach więziennych, gdzie nieraz siedziało po kilkunastu więźniów, pewnego razu byłem świadkiem interesującej, chociaż skądinąd znanej mi już sceny.
Biełous zebrał koło siebie dużą grupę aresztantów i... czarował.
Tylko system jego czarowania był nieco odmienny od tych, które widziałem przedtem na północo-wschodzie Syberji. Tam zwykle, celem wprowadzenia ludzi w stan hipnozy, działały dźwięki jednostajne, wzmagające się stopniowo i w ten sposób nużące system nerwowy. Biełous postępował inaczej.
Później dowiedziałem się, że był myśliwym z tajgi nad rzeką Witim[9] i nauczył się tej sztuki od tubylców szczepu tunguskiego. Nosił na piersi mały, ze skóry jeleniej uszyty, woreczek z jakiemiś ziółkami. Kładł szczyptę ich na płaski kamień i zapalał. Z ziółek unosił się aromatyczny, odurzający dym, od którego widzom bardzo prędko zaczynało się kręcić w głowie. Wtedy „szaman“ brał okrągły, jak kula, kamień, pomalowany w pasy różnokolorowe, i ciskał go na pryczę. Kamień kręcił się, migając kolorowemi bokami, wprowadzając widzów swoim ruchem w stan hipnozy. Ludzie widzieli wtedy sceny ze swego życia, twarze krewnych i znajomych i różne zdarzenia. Tak przynajmniej twierdzili wszyscy ci, którzy poddawali się urokom szamana. Biełous cieszył się wielkiem wzięciem w więzieniu, gdyż prawie każdy z tych ludzi pragnął ujrzeć drogie, kochane przez siebie istoty. Bywały też i inne wypadki. Pewnego razu szaman, na prośbę jednego z niedawno wrzuconych do więzienia aresztantów, palił czarodziejskie ziółka i kręcił kamień, gdy nagle klient krzyknął, zasłonił twarz rękami, a później z rykiem wściekłości rzucił się na czarownika.
Z wielkim trudem zdołano uratować Biełousa. Nie czuł się jednak obrażony lub pokrzywdzony. Rozcierał sobie nabrzmiałą od duszenia szyję i mruczał:
— Zdarza się to, zdarza!.. Zobaczył — czego nie daj Boże widzieć...
Widocznie aresztant ujrzał coś, co go przejęło rozpaczą i lękiem, a co skryła zazdrośnie noc, panująca w duszach wielu mieszkańców więzienia.
Można było się tylko domyślać, bo nie wolno zaglądać do duszy innego człowieka, gdy chce on ukryć ją głęboko przed spojrzeniami ludzkiemi.
Raz, po jednej z pogadanek z przyrodoznawstwa, zbliżył się do mnie nieznany mi aresztant. Uderzyła mię jego nieruchoma twarz. Z oczu wyzierał mu obłęd.
Jąkając się i śpiesząc, zaczął opowiadać, że był niegdyś robotnikiem w kopalni złota na Uralu i znalazł nad rzeką Berezowką jakiś dziwny piasek, który zwrócił jego uwagę, jako doświadczonego poszukiwacza. Wraz z młodszym bratem zaczęli go przemywać i otrzymali kilka pięknie błyszczących w wodzie kryształów; gdy zanieśli je do inżyniera górniczego, ten uznał je za diamenty[10]. To odkrycie nie dawało odtąd biedakowi spokoju. Porzucił kopalnię złota i cały sezon przemysłowy spędził na przemywaniu piasku. Wydobył jeszcze kilka diamentów, lecz były to małe kryształy a ilość ich bardzo nieznaczna. Jednak postanowił wynaleźć takie miejsce, gdzie mógłby „założyć własną kopalnię diamentów”. Obszedł z bratem cały Ural północny, lecz nigdzie nic nie znalazł. Wtedy przeniósł się na Syberję, a mianowicie nad brzegi jeziora Bajkalskiego, w góry Khamar-Daban.
— Tu — opowiadał dalej więzień — znalazłem w północnej części grzbietu wąską dolinę, bardzo bogatą w kwarce różnobarwne. Zawierały w sobie złoto w formie drobnych ziarnek lub listków, a także czasami malutkie kryształy, połyskujące pod wodą. Były to diamenty! Jestem tego pewien! Praca jednak była bardzo ciężka dla dwóch ludzi, więc zebrałem partję i pracowaliśmy tam przez dwa lata. Zebraliśmy dość dużo złota i założyliśmy głęboki szyb w zboczu jednej góry. Pracując w galerji, pod ziemią, odbiłem pewnego razu kawał kwarcu, który mi się wydał bardzo ciężki. Myśląc, że znajdę w nim złoto, powiedziałem o tem memu bratu i oddałem mu go na przechowanie. Wieczorem poprosiłem brata, aby mi oddał kwarc. Powiedział, że zgubił go, pracując przy przemywaniu piasku i drobnych kamieni. Nazajutrz przypadkowo znalazłem ten kamień, lecz tylko jedną jego część. Znaleziony kawałek miał wklęśnięcie prawidłowej, sześciennej formy. Widocznie brat rozbił kamień, pustą część odrzucił, a drugą z kryształem, który, wiem to na pewno! — był olbrzymim diamentem, — przywłaszczył sobie. Zacząłem śledzić brata i spostrzegłem — że coś ukrywa przede mną. Podejrzenie rosło. Pewnej nocy zrewidowałem jego rzeczy, lecz nic nie znalazłem. Brat mój jednak dowiedział się, że go podejrzewam, i postanowił uwolnić się ode mnie. Myśląc, że jestem w szybie, spowodował wybuch przy wejściu. Część góry runęła i przysypała szesnastu robotników. Nie mogliśmy ich uratować — zginęli. Brat mój po tym wypadku znikł, lecz wyrok śmierci, wydany przez naszych towarzyszy, zawisł nad nim. Po paru miesiącach dowiedziałem się, że go złapano w jakiejś jaskini gry w Barguzinie[11] i zastrzelono. Widocznie brat mój miał dużo pieniędzy, bo stawiał ogromne sumy na kartę i hulał, jak miljoner. Przetrwonił diament, znaleziony przeze mnie i okupiony życiem 16-tu towarzyszy i jego własnem...
Umilkł, odetchnął głęboko i po chwili zaczął opowiadać dalej.
— Coś mnie ciągnęło do starego szybu... Miałem i mam przeczucie, że tam są złoża piasków diamentowych, lecz nie zdążyliśmy dotrzeć do nich... Długo borykałem się sam z sobą, lecz nie mogłem wytrzymać i pojechałem znowu na Khamar-Daban. Zanocowałem wpobliżu zawalonego szybu, a nad ranem, zabrawszy ze sobą potrzebne narzędzia, poszedłem. Dzień był dżdżysty, wiatr wył w wąwozach i szczelinach gór. Nareszcie doszedłem do miejsca porzuconych robót. Ujrzałem nasze dawne szałasy i niezarośnięte jeszcze ścieżki, przez nas wydeptane. Gdy podchodziłem ku wejściu do galerji, zdaleka już uderzyły mnie jakieś niewyraźne głosy i nawoływania. Pomyślałem, że jakaś partja rozpoczęła tu pracę poszukiwania złota, zwabiona naszem powodzeniem w tym wąwozie. Jednak, obszedłszy całą okolicę, nikogo nie spotkałem. Wtedy począłem się zbliżać ku wejściu do szybu.
Cicho było dokoła, jak na cmentarzu. Nagle z podziemi zerwały się głuche krzyki, wycia i jęki. Słyszałem coraz wyraźniej krzyki przeciągłe i groźne:
— Morderca! Morderca!
Uciekłem, pozostawiwszy wszystko, co miałem ze sobą. Biegłem przez cały dzień, aż późno wieczorem dotarłem do wioski, gdzie miałem znajomych. Wieśniacy z podziwem przyglądali mi się, aż nareszcie jeden z nich spytał:
— Co wam się stało? Jesteście siwi, a oczy macie jakieś dziwne!
Aresztant utkwił we mnie swe błędne oczy i zakończył opowiadanie słowami:
— Od tego dnia mam siwe włosy i stałem się — takim!
Więcej nic nie powiedział i odszedł, drżąc na całem ciele i chwytając się rękami za głowę.
Chciałem mu wytłumaczyć, że nie mógł znaleźć w górach Khamar Daban diamentów, lecz po namyśle nie uczyniłem tego, ponieważ zrozumiałem, że, pozbawiwszy go jedynej, chociaż bardzo słabej, racji, usprawiedliwiającej śmierć brata i towarzyszy, i jego własną mękę, rzucę go w otchłań rozpaczy, która niezawodnie pochłonie go bez śladu, jak pochłonęła tylu innych.
W „kamiennym worku” spotkałem jeszcze jedną postać z piętnem rozpaczy i bólu. Był to stary już aresztant — Maksym Suwarow. Nigdy nic nie mówił i nie wiem, jak się to stało, że raz na spacerze podszedł do krat i rozgadał się ze mną. Mówił tajemniczym, przenikającym do głębi głosem, widocznie czując potrzebę wypowiedzenia swoich myśli:
— Dziś, panie, straszny dla mnie dzień! Rocznica mojej zbrodni... Dawno to było, bo już dwunasty rok spędzam w więzieniu. Dwunasty... Kawał czasu, nieprawdaż?
Milczałem, bojąc się przerywać toku jego myśli. Po chwili ciągnął dalej:
— Pan młody jest i nie pamięta tych czasów, gdy przez niezmierzone, śnieżne równiny Syberji ciągnęły długie karawany sani, ładownych herbatą i jedwabiem. Wieźliśmy je z Kiachty, z Chin, aż do Irkucka, gdzie była główna komora celna i główne składy największych firm. Przy każdej parze sani był jeden człowiek — furman, czyli „jamszczyk”. Czasami szło naraz po 500 sani, a więc 250 jamszczyków bywało w karawanie. Ciężka to była praca! Jechaliśmy dzień i noc, śpiąc na saniach, marznąc podczas straszliwych mrozów, zamieci śnieżnych i szalejących wiatrów północnych. Popasaliśmy tylko tyle, ile potrzeba było dla wypoczynku koni. Na zmianę pełniliśmy wartę przy saniach, gdyż wieźliśmy ładunek kosztowny, a na Syberji, po wielkich drogach, sporo błąkało się wtedy bandytów. Mieszkańcy wsi, leżących przy drogach, uprawiali specjalny, tak zwany „biały przemysł”. Polegał on na tem, że chłopi, ubrani w białe płaszcze, czaili się po nocach na śniegu i gdy „jamszczyki” posnęli, skradali się i odcinali paki z towarem. Karawana jechała dalej, a chłopi później zbierali to, co z wozów, po przecięciu rzemieni lub sznurów, spadało.
Suwarow zapalił papierosa i zamyślił się.
Po długiej przerwie dalej snuł swoją opowieść.
— Muszę teraz powrócić do wcześniejszych czasów! Oprócz mnie, rodzice mieli jeszcze drugiego syna, Grzegorza. Poszedł do wojska, skończył służbę, lecz do domu nie wrócił. Później doszły nas wieści, że się ożenił i mieszka gdzieś w Zabajkalu. Pewnego razu jechałem z karawaną i byłem na samym jej końcu. Noc zapadła ciemna, jechałem i rozglądałem się bacznie, obawiając się rabusiów. Nagle usłyszałem jakiś szmer. Obejrzałem się i spostrzegłem biały cień, który podniósł się nad ostatniemi saniami i odrazu znikł. Krzyknąłem, zbiegli się towarzysze, obejrzeli sanie i przekonaliśmy się, że powrozy były już przecięte i jedna bela z jedwabiem znikła. Przed godziną mijaliśmy dużą wieś i nie wątpiliśmy, że to chłopi miejscowi dokonali rabunku, zrobiwszy na drodze zasadzkę. Naradziwszy się, postanowiliśmy ukarać chłopów, a że było nas 200 zdrowych i silnych ludzi, napad nasz na wieś skończył się dla rabusiów bardzo niepomyślnie. Gdy po napadzie i zemście dogoniła nas policja i aresztowała, na sądzie już dowiedzieliśmy się, że 11 chłopów zmarło od ran, a między nimi Grzegorz Suwarow. Prosiłem, aby mi pokazano ciało zabitego, i poznałem w nim swego rodzonego brata... Od tej pory sam zadałem sobie pokutę: spędzić życie w więzieniu, aby Bóg przebaczył mi moją zbrodnię! Chociaż sąd skazał nas, wobec konieczności obrony naszego ładunku, zaledwie na rok więzienia, ja ciągłemi ucieczkami z więzienia i buntami potrafiłem przedłużyć swoją karę do 12 lat! Jeszcze muszę przemęczyć się trzy lata, bo taki termin sam sobie wyznaczyłem... Dziś rocznica tego dnia, gdy zginął mój brat, a kto wie? być może, że to ja właśnie zadałem mu śmiertelny cios...
Więzienie odsłoniło wtedy przede mną jeszcze jedną kartę swojej tajemniczej księgi, abym ujrzał głębię duszy ludzkiej, która jest czasem najsurowszym sędzią dla — siebie.
Ileż takich, często nikomu nieznanych, stronic straszliwej księgi nędzy ludzkiej dało mi do przeczytania więzienie!
Prowadząc kiedyś wieczorem pogadankę z aresztantami, spostrzegłem, że kilku z nich, wcisnąwszy się w kąt, siedzi zasłuchanych, lecz bynajmniej nie w to, co opowiadałem, lecz w to, o czem szeptał jakiś wysoki, na bronzowo opalony człowiek, o chudej, wyrazistej twarzy.
Dość zjadliwie zapytałem tych aresztantów, czy im nie przeszkadzam. Zmieszali się nieco, lecz po chwili jeden z nich podszedł do mnie i zawołał:
— Nie gniewajcie się, starosto, bo widzicie, ten nowy aresztant — Szczupak opowiada bardzo ciekawe rzeczy, a że jutro wiozą go dalej, chcielibyśmy dosłuchać do końca, gdyż może to kiedyś przydać się naco takim „ptakom” jak my! Posłuchajcie i wy, starosto, bo to ciekawe!
Nie było rady, przerwałem więc swoją pogadankę i poprosiłem „Szczupaka”, aby mówił głośniej i streścił to, o czem już mówił.
Szczupak wyszedł na środek obszernej sali i, usiadłszy na taborecie, rozpoczął swą opowieść:
— Mieszkamy oddawna na Kamczatce, we wsi rybackiej i myśliwskiej na brzegu Oceanu. Zajmujemy się połowem śledzi, łososi i polowaniem na foki i wieloryby. Doszliśmy do wielkiego dostatku, ale nie przez nasz morski przemysł, bo, chociaż jest on zyskowny, lecz trudny, i nie mamy dość dobrych łodzi, jak np. Amerykanie z Alaski, lub Japończycy z Hondu... Pewnego razu płynęliśmy właśnie z północy, trzymając się wpobliżu brzegów Kamczatki. Wiatru wcale nie było. Żagle często opadały bezsilnie, posuwaliśmy się więc bardzo powoli, dopomagając sobie wiosłami. Nasze łodzie były jednak bardzo ciężkie, gdyż wieźliśmy pełny ładunek śledzi. Nagle ojciec mój dojrzał na brzegu stóg siana. To go zdziwiło, ponieważ najbliższa osada była stąd odległa o jakie 100 kilometrów.
— Zawińmy, chłopcy, do brzegu! — zawołał ojciec. — Zobaczmy, co to znaczy!
Gdy wyszliśmy na brzeg i zaczęliśmy się zbliżać do tajemniczego stogu, wybiegło z niego kilku Japończyków i, przyjrzawszy się nam, rozpoczęło nas ostrzeliwać. Płynęło nas razem 15 łodzi, więc wkrótce wszyscy byli już na brzegu i rozpoczęła się wojna. Japończycy umknęli za pobliskie góry do lasu, my zaś zaczęliśmy przetrząsać stóg. Okazało się, że Japończycy mieli na brzegu wyciągniętą szkunę[12], którą ukryli pod stogiem siana. W szkunie znajdował się wspaniały ładunek najdroższych skórek fok z wysp Komandora, ciemnych lisów i soboli, które przebiegli Japończycy wyłudzali od tubylców-myśliwych za alkohol, tytuń i proch.
To było początkiem naszej fortuny. Tegoż roku nabyliśmy sobie dwie szkuny i rozpoczęliśmy polowanie morskie całkiem inne, niż przedtem. Już nie płynęliśmy na morze Berynga po wieloryby i na Ochockie po śledzie i łososie. Nasze dwie, dobrze uzbrojone szkuny grasowały daleko na morzu, a miały na masztach flagi japońskie. Japońscy piraci, przemytnicy, kupcy nielegalni, zbliżali się do nas, biorąc nas za swoich. My zaś na nich napadaliśmy i zabieraliśmy od nich to, co bezprawnie wywozili z Rosji, lub co wieźli bez cła, aby spajać i truć spokojnych, ciemnych Kamczadalów — tubylców. Doskonały to przemysł, towarzysze, zajmujący, rentowny i do tego bezpieczny, gdyż fale oceanu skrywały wszystkie ślady walki i naszej „roboty”! Rozumiecie? Prawda, że czasem jedna lub dwie kule japońskie komuś ugrzęzły w ciele, bywało, że ktoś nawet plusnął za burtę i dał nura na wieki, lecz bez tego przecież być nie może, skoro się prowadzi taki zyskowny proceder? Ryzyko jest konieczne! Pamiętajcie o tem, towarzysze! Tam na brzegach Kamczatki można żyć i dobrze zarobić. Przedzierajcie się tam! Śmiali, wytrzymali ludzie są tam bardzo potrzebni. Pamiętam, przybył do nas jeden zbieg z Sachalinu... Eh! może lepiej nie opowiadać... bo to już moja sprawa...
— Opowiadajcie, towarzyszu! Prosimy! — rozległy się głosy.
Zauważyłem, że Szczupak nagle zbladł i sposępniał.
— Dobrze — rzekł po chwili. — Dobrze! Otóż przyjechał nie sam, lecz z młodą kobietą. Oboje na małej łódce przecięli morze i dotarli do nas... Śmiali byli to ludzie i mocni... Całe lato mężczyzna spędził z nami, strzelał wyśmienicie, w walce na noże nie było mu równego, lecz w jednej potyczce otrzymał postrzał i umarł. Kobieta rozpaczała długo, a jam ją pocieszał, jak umiałem. Później pokochałem ją i — pobraliśmy się. Razem pływaliśmy na wyprawy i nie było szczęśliwszego ode mnie człowieka. Słońce dla mnie nigdy nie zachodziło, miałem stale uśmiech na twarzy, a w sercu radość, co śpiewała mi pieśni... Dziękowałem Bogu za każdy nowy dzień mego życia!... Tak trwało trzy lata, do czasu, aż zjawił się w naszej wsi jakiś młody kupiec. Skupywał od nas całą zdobycz i woził ją do Władywostoku. Podobała mu się moja żona, lecz on też, widocznie, wkradł się do jej serca... Widziałem, gdy płynęliśmy morzem, że ukradkiem wzdychała a nawet płakała nocami... Gdy powróciliśmy do wsi, żona moja tegoż dnia znikła! Zrozumiałem wszystko i pobiegłem do kupca. Powiedziano mi, że wyjechał. Jednak przekonałem się, że jego parowiec stoi na kotwicy... Wywnioskowałem z tego, że uciekł z moją żoną końmi... Puściłem się za nim w pogoń i...
Nagle Szczupak krzyknął przeraźliwie, upadł na podłogę, zaczął wić się, łkać i jęczeć... Z trudem przyprowadzono go do przytomności w szpitalu więziennym.
Wszyscy zrozumieliśmy, że przed oczami pirata odżyły wypadki, które zaszły wtedy, gdy dogonił niewierną żonę i przejezdnego kupca, co zgasił słońce jego życia i zabił radość w sercu...


ROZDZIAŁ ÓSMY.
MOJA MATKA.

Więzienie zjada człowieka, zatruwając go powoli, dzień po dniu, godzina po godzinie. Podobne to do niewidzialnej roboty rzeki wezbranej na wiosnę, gdy nieznacznie odrywa kawałek po kawałku krępującego ją lodu, z głębi, od dołu. Widz wtedy dopiero zaczyna odgadywać tę robotę, gdy toczony od dołu lód naraz z hukiem i pluskiem runie, rozrzucając całe potoki wody i piany, a prąd go porywa i niesie ku nieznanemu morzu, gdzie grzywiaste bałwany rozbiją go o skalisty brzeg.
Tak samo w więzieniu. Toczy ono siły człowieka i w pewnej chwili wpada on w otchłań rozpaczy, a prąd życia unosi go ku nieznanemu celowi. Czy będzie to samobójstwo, czy wybuch nienawiści, czy ponury obłęd?
Tego nikt nie wie w więzieniach i przewidzieć nie może.
Pamiętam jeden taki okres w mojem życiu więziennem. Porwała mnie rozpacz, boleśnie odczuwana każdym fibrem duszy bezcelowość życia. Wszystko i wszyscy dookoła wydawali mi się obcymi, żyjącymi niezrozumiałem dla mnie i nie rozumiejącem mię życiem. Wszystko zdawało mi się zabarwione na martwy, żółty kolor, obojętny, czasami męczący i wrogi. Coś się czaiło poza mną i szeptało do mnie złowrogie słowa, brzmiące, niby głos przeznaczenia, surowego i bezwzględnego.
Przychodziły takie okresy po roku więzienia coraz częściej. Nazywałem je „dniami żółtemi“ i śmiertelnie bałem się ich, z przerażeniem przeczuwając ich przyjście, gdy z każdego zakątka celi, z każdej szczeliny w podłodze wyglądały martwe źrenice tęsknoty i wyciągały się ku mnie, zabijające duszę, macki rozpaczy.
Podczas jednego z okresów „żółtych dni” szczególnie się męczyłem.
Dochodziłem już do kresu cierpliwości i siły woli, i obawiałem się, że staczam się w przepaść obłędu, nieuleczalnej melancholji.
I nagle podczas najostrzejszego ataku błysnął mi w duszy jakiś promyk jasny, poczem przyszło niepojęte i niespodziewane ukojenie.
Gubiłem się w domysłach, coby to mogło być, lecz nie znajdowałem odpowiedzi. Wiedziałem tylko, że coś uleczyło i uspokoiło mię.
W tydzień później wezwano mnie do kancelarji.
Ujrzałem czarno ubraną kobietę, lecz w kancelarji było ciemno, nie poznałem więc, kogo mam przed sobą.
— Do pana... matka przyjechała! — rzekł cichym głosem naczelnik więzienia — pozostawiam państwa samych...
Naczelnik więzienia wyszedł, i dopiero wtedy matka dała ujście swej radości i boleści zarazem widząc syna, lecz widząc go więźniem. Jednak matka moja była kobietą o duszy silnej. Uspokoiła się prędko.
Przyjechała sama z Petersburga. Przyjechała, aby pożegnać mnie, gdyż moja siostra zachorowała, i lekarze wysyłali ją zagranicę na kurację. Lecz matka wiedziała, że jej drugie dziecko — syn — tęskni i boryka się ze swojemi myślami, nie mogła więc odjechać, nie zobaczywszy się ze mną i nie pożegnawszy mnie.
Matka przyjechała zaledwie na jeden dzień, przebywszy w wagonie kolejowym 12 dni, i tegoż wieczora musiała odjechać. Cały ten czas spędziłem z nią. Dzięki grzeczności naczelnika więzienia, mogłem ją zaprowadzić do celi.
Gdy weszła, nie wytrzymała i zaczęła szlochać, a ciężkie, gorzkie łzy, jakiemi płaczą tylko matki, toczyły się jej z oczu. Drżącemi ustami szeptała:
— Za co? Za co?...
Nie mogłem wtedy wytłumaczyć matce, za co odebrano mi dwa najlepsze lata mego życia, lecz pocieszałem ją, jak mogłem i jak umiałem.
Zjedliśmy razem obiad więzienny; dodałem do niego świeżych jarzyn i pomidorów z naszych grządek, napiliśmy się herbaty, i opowiedziałem o całym przebiegu rewolucji i o życiu w „kamiennym worku”, starając się przekonać ją, że ten czas nie przeszedł dla mnie bez pożytku, gdyż dużo pracowałem nad sobą samym i nad tem, co w normalnem życiu pozostawało jeszcze niedokończone i odkładane na później. Pokazałem jej swoje rękopisy, odkryłem swoje plany na przyszłość.
Matka słuchała, lecz cały czas krzątała się, sprzątając w celi, upiększając ją, o ile to było możliwe, przestawiając rzeczy i książki, naprawiając zniszczone ubranie i bieliznę. Gdy zapalono lampę, ujrzałem pochyloną nad stołem kochaną głowę matki, a wtedy, jakgdyby na jawie, wstało przede mną moje dzieciństwo bez trosk i bólu, i gryzący smutek ścisnął mi serce.
Chciało mi się wtedy zapłakać i tak samo, jak ona, rzucić komuś namiętne pytanie:
— Za co? Za co?
Lecz matka widocznie odczuła te myśli, bo podniosła głowę, bystro spojrzała na moją spochmurniałą nagle twarz i, schwyciwszy mnie za rękę, rzuciła twardym, prawie surowym głosem:
— Wytrzymasz wszystko! wytrzymasz, synu!

Generał N. I. Iwanow.

Słowa te cechowały duszę mojej matki, duszę dumną, silną i nieugiętą! Jako młoda dziewczyna, przeżyła ona krwawe czasy powstania 1863 r. Ojca jej rozstrzelano, a sama ze swoją matką kryła się przez długie tygodnie po lasach. Patrzyła na śmierć setek powstańców, widziała szeregi bojowników za wolność Polski, skutych kajdanami i pędzonych na Syberję, pamiętała matki, żony i córki powstańców, smagane nahajami kozackiemi. Przeżyła po konfiskacie majątku rodziców lata niedoli i nędzy, lecz, mimo wielkich trudności życiowych, zdołała skończyć szkoły. Kiedy po krótkiem pożyciu z moim ojcem, została wdową, zdobyła już sobie stanowisko samodzielne, założywszy szkołę i pracując nad wychowaniem młodzieży.
To życie, ciężkie i pracowite, ukształtowało duszę matki.
Ona wiedziała, że „wszystko wytrzymam”, i to przekonanie rzuciła mi w serce tak samo, jak od dzieciństwa zaszczepiała wiarę w zmartwychwstanie Ojczyzny.
Około 10-ej wieczorem matka opuściła więzienie. Błogosławiła mnie, pożegnała ze spokojnym uśmiechem, pełnym siły wewnętrznej i mocnej wiary, i odeszła, wyniosła, zrównoważona, dumna... Naczelnik więzienia, bez mojej prośby, odprowadził ją na dworzec i dopomógł urządzić się w wagonie na długą, 12-dniową podróż.
Po odjeździe matki spokój i pogoda zapanowały w mojem sercu i myślach. Wszyscy wydawali mi się lepszymi i szlachetniejszymi, życie znośniejszem, nadzieja bardziej wyraźną. Pracowałem po dawnemu bardzo dużo, wiedząc, że „wytrzymam” do końca, a koniec ten zbliżał się z każdym minionym dniem i był już bliski.


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY.
POEZJA MĘKI.

Widziałem w więzieniu niezapomniane sceny, które zdarzały się szczególniej na jesieni a na wiosnę, gdy wysoko nad miastem ciągnęły pod obłokami sznury dzikich, wolnych gęsi i łabędzi. Wtedy oczy wrzuconych do „kamiennych worków” ludzi z tęsknotą niewypowiedzianą kierowały się ku odlatującym ptakom, niczem nieskrępowanym i wolnym jak wiatr.
Tęsknota, rozpacz i zazdrość były w tych spojrzeniach skutych i więzionych ludzi. Czasem łzy widziałem w tych oczach, które nieraz obojętnie patrzyły w zimne źrenice śmierci i widziały najstraszliwsze zbrodnie.
Często przypatrywałem się młodemu aresztantowi Antipowowi, którego cela była niedaleko mego okna. Gdy wieczorami więzienie uciszało się, Antipow siadał na oknie i, schwyciwszy się rękami za kraty, wpadał w zadumę.
Patrząc na niego, starałem się odgadnąć stan jego duszy. Udało mi się przeczuć wiele z jego wrażeń i myśli, bo gdym mu je podpowiedział, kiwnął głową i odezwał się jednem słowem:
— Tak!...
Kiedyś, gdy był szczególnie podniecony i smutny, opowiedział mi, co czuł wczoraj, gdy siedział samotny, oparłszy głowę o framugę okna i patrząc na tonące w mroku niebo.
Otoczyła go cisza i zaczęła nawiewać taką rzewną tęsknotę, która zdaje się bać ruchu i światła. Młodzieniec siedział zadumany, a ostry słuch łapał każdy dźwięk, co się rodził daleko w mieście i dopływał tu przyciszony, miękki, tajemniczy. Chwilami jakiś dźwięk odzywał się nagle gdzieś zupełnie blisko, wesoły, rzeźki i śmiały.
Gdzieś zaszczekał pies... blisko... temu natychmiast zaczęły odpowiadać inne, dalej i dalej, narazie rzadko, z przerwami, później coraz szybciej i zajadlej, lecz wkrótce wszystkie te dźwięki zgłuszył natrętny ryk parowozu. Umilkł za chwilę... gdzieś wpobliżu zaturkotała lokomotywa... Znowu ryk maszyny... a potem głuchy, szybki warkot mknącego pociągu.
Nagle zbliska przebrzmiała gwizdawka policjanta, natychmiast wtórować jej zaczęły ujadanie psów i pogmatwane, trwożne głosy ludzkie.
Cisza... I znowu gwizdawka...
— O...o, słowik! — wyrywa się więźniowi z wściekłością.
Przez kilka chwil panowała cisza martwa i nieruchoma. Nawet oddechu śpiących towarzyszy nie słychać. Wszystkie dźwięki bez śladu tonęły w jakiejś otchłani.
Antipow ze zdziwieniem wsłuchiwał się w ciszę. Później wsłuchał się jeszcze ostrzej... żadnego dźwięku, żadnego echa...
Tylko cisza i niebieskawe światło lamp elektrycznych płynęły bezdźwięcznemi, szerokiemi falami, dobiegały do Antipowa i znikały nagle bez śladu, doganiane przez następne, nieme, co chwila znikające fale.
W mózgu Antipowa mignęła myśl: dlaczego tak cicho? Przecież wokoło wszystko jest w ruchu, wszystko dźwięczy, a tymczasem tu — taka niema cisza? Może to śmierć? Może już wszystko na ziemi umarło? Lecz nie! Przecież on i inni obok żyją? Aresztanci śpią, oddychają, jęczą przez sen... Za murami tysiące ludzi nie śpią, chodzą, rozmawiają, spierają się, być może zabijają w tej chwili, lub giną, tam — zgiełk i hałas, tam — ocean dźwięków, a tymczasem tu — nic! tylko martwa cisza, wchłaniająca w siebie wszystko.
Rzeka niedaleko... na niej czółna, statki... Tam także żyją ludzie, co chwila z pluskiem wyskakują ryby, kwili ptak nocny i, uderzywszy o wodę mocną piersią, zrywa się spóźniona dzika kaczka i ze świstem tnie powietrze nocne silnemi skrzydłami.
Wszystkie dźwięki, cały zgiełk — wszystko wchłonęła w siebie cisza! Antipow uczuł lęk przed morzem martwoty bez dźwięku i poruszył się gwałtownie, by spłoszyć ciszę.
Znowu usłyszał ujadanie psów... W powietrzu z miękkim szelestem skrzydeł przemknął nietoperz i, cienko syknąwszy, z przerażeniem miotał się w ciemności.
Napływały na falach ciężkiej ciszy dawno minione wypadki i nawpół zapomniane oblicza dawno porzuconych ludzi, już obojętnych i niepotrzebnych.
Noc na wsi... noc i cisza...
Tylko w trawie coś bezustannie dzwoni i lekki wiaterek ledwo dosłyszalnie szeleści wśród liści, wiśni i śliw.
Po drodze, zsunąwszy czapkę na tył głowy, idzie on... Antipow... Pod pachą bałabajka.
Chata na skraju wsi, sad, wysoki płot, zarośnięty chmielem i powojami.
Cicho dokoła.
Słychać słowa pełne rozmarzenia i miłosnych wyrzutów, odgłosy pocałunków i przysięgi...
Westchnienie podnosi pierś aresztanta. Poruszył się i odpędza napływające, oddawna obce mu, wspomnienia. Lecz znowu płyną fale ciszy i otaczają głowę więźnia mgłą przeszłości.
Knieja. Mróz i skrzepły na kamień, głęboki śnieg.
Jakieś postacie majaczą na tle śniegu i ciemnego, prawie czarnego lasu.
Antipow zbladł i dotyka rękami twarzy.
Przemknął suchy, urwany strzał rewolwerowy. Daleko... daleko... bez echa... Z tajemniczą groźbą brzęknął, zawadziwszy o ścianę, bagnet żołnierza z najbliższej warty. Ktoś przez sen krzyknął w sąsiedniej celi.
Rozległy się głosy aresztantów, z początku zaniepokojone, po chwili złe. Ktoś zaklął... Znowu cisza...
Antipow oparł się czołem o żelazo krat i nie ruszał się. Czernił się na tle okna, jak cień ponury, bez kształtów i życia.
Przez kraty wślizgnęła się niewidzialna ręka tęsknoty, objęła głowę aresztanta, ścisnęła, usiłując nachylić i przyciągnąć bliżej do bladych warg okropnej twarzy, aby wyssać wszystko, czem istniał jeszcze ten człowiek.
Oczy Antipowa zgasły i beznadziejnie spoglądały na dziedziniec, gdzie światło latarni padało na brudny, na pył przetarty piasek.
Antipow chciał się poruszyć, westchnąć, zapomnieć o wszystkiem, lecz w tej chwili poczuł, że coś lepkiego otoczyło go ze wszystkich stron, napełniło niemocą serce i mózg i pozbawiło siły i woli.
Aresztant objął rękami kolana, opuścił bezwładnie głowę na piersi, i całem ciałem jego wstrząsać zaczęły ciężkie łkania.
— Czemu to płakaliście tej nocy? — zapytałem nazajutrz Antipowa, spotkawszy go na przechadzce.
Spojrzał na mnie wylęknionemi, zbolałemi oczami i odezwał się:
— Tęsknota wczoraj wyssała moje serce...
Śpiesząc i zapalając się, opowiedział wszystko, com przed chwilą opisał:
— Czyżby nic dla was nie istniało, do czego warto byłoby dążyć? — spytałem go znowu.
Długo myślał, a później odpowiedział:
— Jest... Panu opowiem... Było to pięć lat temu, gdy po raz pierwszy uciekłem z więzienia. Najpierw ukryłem się w stepach i, jak wilk, nocami posuwałem się w stronę lasów. Wpadłem w nie, jak do otchłani. Zima szalała i mrozy skuły wszystkie rzeki i potoki... Idąc, natrafiłem na samotną chatę, gdzie ktoś pędził smołę ze starych pni sosnowych. Tam ukrywałem się dwa tygodnie — może nawet dłużej. Za życie płaciłem, gdyż pieniądze miałem, pomagałem w pracy, raz udało mi się niedźwiedzia z barłogu wypędzić i zarąbałem go siekierą... Cicho, spokojnie żyłem!... Nikt o nic nie wypytywał: skąd? kto? poco? Nikt się nie przyglądał, nie myślał o mnie z jakiemś podejrzeniem, obrażającem i ciężkiem... Dwoje ich tam było... Mąż i żona.
Antipow przerwał opowiadanie i zaczął chodzić po zagrodzie.
— On — wysoki, silny starzec, ona — młoda — ciągnął dalej. — Nie żyli z sobą w zgodzie. Kobieta widocznie kochała kogoś innego, a stary wyrzucał jej to bezustanku, z nienawiścią i okrucieństwem. Zaczynała się śmiać... źle! „Tak — mruczał, świdrując ją oczami — śmiałaś się do niego!”... Gdy chodziła milcząca, smutna i surowa — znowu źle! „Za tamtym tęsknisz?“ — pytał mąż i zębami zgrzytał w bezsilnej nienawiści. Złe, ciężkie miała życie ta kobieta z samotnej chaty w lesie! Widziałem to, chociaż o nic nie pytałem. Boć to nie moja sprawa! Każdy żyje tak, jak mu sądzono. Kobieta też nigdy się nie skarżyła. Nad życie pokochałem ją za jej dolę męczeńską, sierocą, za siłę, za dumę! Patrzałem w jej duszę, nie widziałem ani piękności jej, ani postawy! Na setkę mil dokoła nie było ani wsi, ani duszy bliskiej i przyjaznej! Tylko las i las! Z nim mogła tylko rozmawiać kobieta, jemu — skarżyć się! Lecz las słuchał w milczeniu i nie odpowiadał, a gdyby nawet zaczął mówić, — czyż człowiek potrafiłby zrozumieć jego mowę potężną? Ona... surowa i spokojna, sama jak las milcząca, z utajoną, nieznaną siłą, lecz o sercu łagodnem, rozumiejącem i czułem! Gdy kozacy wytropili mnie w tej chacie i zaczęli się dobijać do domu, ona ich nie wpuściła, dopóki nie wyskoczyłem przez okno... strzelać do kozaków chciała, ledwom ją wstrzymał... O nią się obawiałem!... Teraz wiem, że razem z nią obroniłbym się przed wszystkimi i przed wszystkiem, nawet przed życiem samem! Droższą i bliższą od matki rodzonej mi się stała! Znaleźli mnie kozacy zmarzniętego w lesie i od tego czasu wałęsam się z więzienia do więzienia. Jeszcze mi 4 lata pozostało, lecz dałem sobie słowo mocne, aresztanckie słowo, że, gdy będę wolny, odnajdę samotną chatę w kniei i wezmę tę kobietę sobie za żonę! Będę pracował dzień i noc, zarobię dużo pieniędzy, przyjdę do nich do lasu i zapytam jej, czy chce być moją przed Bogiem i ludźmi, na dolę i niedolę, na to i tamto życie? Jeżeli powie, że chce, wtedy do nóg staremu padnę, oddam mu wszystko, co będę miał, i będę go błagał, aby mi ją oddał.
Antipow ciężko westchnął i dorzucił szybko:
— Jeżeli stary odmówi, przemocą, z nożem w ręku ją zdobędę...
Tak myśleli i czuli ludzie, zamknięci w brudnych celach, ponurych gmachach więziennych za wysokiemi murami, skuci kajdanami, strzeżeni, jak dzikie zwierzęta, przez żołnierzy i dozorców... Do tych zbiorników „kurzawy ludzkiej” wrzucano zarówno wielkich zbrodniarzy o rękach krwawych i myślach krwawych, jak i nieszczęśliwych, słabych ludzi i warjatów... Wszyscy żyli w wielkiej męce i tęsknocie, walcząc z potworem rozpaczy, nękani wspomnieniami o minionem i często bezpowrotnem życiu.
Wszyscy byli jednakowo nieszczęśliwi w obliczu nielitościwej tęsknoty, gdy cichemi, smutnemi głosami śpiewali najstarszą pieśń więzienną:

„Na bagnecie u żołnierza połyskuje“
„Gwiazda wschodnia“...

Jak echo mrocznej teraźniejszości, jak nowa męka, odpowiadały na wszystkie wspomnienia, łzy i utrapienia przeciągłe, obojętne okrzyki wart:
— Czuwaj! Czu-wa-a-aj!



ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
BUNT.

— Nic nie wiecie, starosto, co się stało? — zawołał, wchodząc do mojej celi, aresztant kryminalny, wyznaczony do sprzątania oficyny więźniów politycznych. — Przyprowadzono dziś w nocy trzech nowych aresztantów i wpakowano ich do sali „Iwanów”. „Iwany” rzucili się na nich, jak to zawsze z nowymi czynią, aby ich zbić i obrabować. Dwóch pobili, a trzeci tak ich „urządził”, że teraz nikt prawie wstać nie może!

Gmach sądu wojskowego w Charbinie, gdzie zapadł wyrok na autora.

— A z nim co się stało? — spytałem, przypomniawszy sobie moją pierwszą „rozmowę“ więzienną z Mironowem.
— Siedzi sobie, gwiżdże i opowiada takie zabawne rzeczy, że poturbowani „Iwany” boki sobie ze śmiechu zrywają!
Po obiedzie poszedłem przyjrzeć się nowej osobistości, tak wspaniale przedstawionej mi przez usługującego aresztanta.
Zastałem go siedzącego na taborecie i spokojnym, melodyjnym głosem coś opowiadającego niedawnym wrogom, którzy ryczeli ze śmiechu. Człowiek ten był wysoki, nieco zgarbiony, o łagodnej twarzy, szerokich barkach i wypukłej piersi.
Wkrótce opowiedział „zabawną historję” dostania się do więzienia.
— U siebie, w kraju, słyszałem, że na Syberji dobrze płacą robotnikom kolejowym, więc przyjechałem. Istotnie, wkrótce już zacząłem zbierać trochę zbywających pieniędzy, pozwoliłem więc sobie nato, aby marzyć, jak to kupię trochę ziemi dla swoich starych rodziców, a później i sam osiądę. Jestem ślusarzem, więc poza warsztatami kolejowemi pracowałem jeszcze w mieście. Żadnej pracy nie bałem się, wszystko robiłem i ciułałem grosze. Pewnego razu w niedzielę wyszedłem na stację, aby popatrzeć na przejeżdżającą kurjerem publiczność. Gdy pociąg się zatrzymał, z wagonu pierwszej klasy wyszedł bardzo elegancki pan, obejrzał się i podszedł do mnie. Zapytał, co tu robię, a gdy dowiedział się, że mieszkam i pracuję, bardzo się ucieszył i poprosił, abym przechował walizę dla jego znajomego, który po nią do mnie się zgłosi. Dał mi za tę przysługę 25 rubli. Byłem bardzo szczęśliwy, zaniosłem walizę do domu i oddałem później innemu panu, który się o nią upomniał. Powtarzało się to parę razy w tygodniu, zarabiałem doskonale, ale daję wam słowo uczciwego aresztanta, że nie podejrzewałem nawet, co się dzieje! Dopiero po paru miesiącach zrozumiałem wszystko. Nastąpiło to wtedy, gdy kiedyś nocą wpadli do mnie żandarmi i policja, zrobili rewizję i znaleźli walizę, oddaną mi tego dnia na przechowanie, a w niej skradzione komuś rzeczy. Aresztowano mnie i, chociaż broniłem się na sądzie, jak mogłem, skazano mnie na pół roku więzienia. Nie mogłem znieść takiej niesprawiedliwości, gdyż nie wiedziałem, że złodzieje zrobili z mego mieszkania skrytkę dla swych łupów. Protestowałem, podawałem prośby i skargi. Nic nie pomogło! Wtedy postanowiłem „wylecieć”. Przelazłem już przez mur, ale natrafiłem na patrol. Walczyłem z żołnierzami i w walce jednego śmiertelnie zraniłem, drugi ledwie się wylizał. Dostałem za to 8 lat ciężkiego więzienia...
— Tak! to bywa! — smutnym głosem zauważył któryś z aresztantów.
— Bywa, lecz nie powinno być! — zawołał, podnosząc się i prostując potworne ramiona, nowy więzień. — Nigdy z tem pogodzić się nie mogę i nie pogodzę się! Tyle już razy uciekałem, tylu ludzi natłukłem, a za co? Dlaczego? Dziwny splot okoliczności, niesprawiedliwość i obojętność sędziów...
Poznałem się z tym nowym mieszkańcem więzienia. Nazywał się Tomasz Wierzbicki. Był to człowiek nadludzkiej siły, łagodności zupełnie dziecinnej i takiej samej naiwności.
Rozmawialiśmy z nim dużo i dojrzałem wielką rozpacz w jego oczach. Rozpacz, co łatwo mogła przejść w szał.
— Tu nie chodzi o to, czy mnie skazano na 6 miesięcy, czy na 8 lat. Tu chodzi o to, że gdy za mną zatrzaśnięto drzwi więzienia, jednocześnie pozbawiono mnie szacunku w oczach ludzi. Starzy rodzice płakali, gdy się dowiedzieli o mojej biedzie, lecz nie przebaczyli i zapomnieli o mnie, jak o umarłym. Panie! Panie! rosyjski sąd zabił we mnie duszę! Rozumie pan? Duszę uczciwą! Czyż ja to mogę im darować? Nigdy! Nigdy!
Mówiąc to, uderzył pięścią w stół, aż deski skrzypnęły.
Inni aresztanci z obawą podnieśli głowy, myśląc, że Wierzbicki ma zamiar postąpić ze mną tak, jak postąpił z nimi na powitanie, lecz olbrzym, po wybuchu, nagle przytulił się do mnie, jak dziecko skrzywdzone, i zaczął szlochać.
— Dojechali biedakowi! — mruknął Bojcow i westchnął. — Ten to już na zawsze pozostanie „prawdziwym” aresztantem i pokaże im, co umie.
Zaznajomiłem się też z innymi aresztantami, przyprowadzonymi z nim razem.
Jeden z nich nazywał się Barabasz. Był to młody, inteligentny, elegancki człowiek. Krucze włosy, czarne oczy i śniada, piękna twarz czyniły go podobnym do kreola. Po nieprzyjaznem przywitaniu przez towarzyszy więziennych, gdy starzy aresztanci zbili go i ograbili, Barabasz ciągle wszystkiego się bał, stale drżał na całem ciele i z przerażeniem oglądał się, jak ścigane i osaczone zwierzę.
Co przyprowadziło tego biedaka za kraty więzienne?
Krótka, prosta i smutna historja! Pracował, jako urzędnik w banku. Podczas rewizji wykryto, że w jednej z ksiąg rachunkowych była wyskrobana i poprawiona jakaś suma. Przy obliczaniu kasy okazało się, że brakowało... 11 rubli. Oddany w ręce sędziego śledczego, Barabasz przysięgał, że nie dopuścił się nadużycia, lecz słów dla usprawiedliwienia się było za mało. Osadzono go w więzieniu, z którego już mu nie było sądzone wyjść.
Nie wiem, czy przywłaszczył sobie, czy nie, — te tragiczne dla niego 11 rubli, lecz przysięgał, że nie brał ich, a przytem widziałem lęk tego człowieka, mękę jego, wstyd palący i — śmierć. Wydało mi się wtedy, że widzę 11 srebrnych monet, szkarłatnych od krwi, a w ich brzęku słyszałem słowa.
— Zbrodnia!... Zbrodnia!...
Nie mówiły jednak monety, kto był sprawcą zbrodni...
Barabasz tymczasem czekał na sąd nad sobą, a sędzia śledczy wcale się nie śpieszył, gdyż nikt w Rosji zazwyczaj nie myślał o mękach i nędzy „kurzawy ludzkiej”.
Trzecim był jakiś chłop, prosty, niepiśmienny człowiek o długiej brodzie i włosach spadających na czoło i przewiązanych cienkim rzemykiem przez całą głowę. Z powodu tego rzemyka wziąłem go odrazu za szewca wiejskiego i istotnie był szewcem.
Nie wiem, co go doprowadziło do więzienia. Być może, po pijanemu lub w szale zazdrości, zbyt pośpiesznie uciekł się do pomocy krótkiego, ostrego kozika, którym krajał skórę na buty? Nie wiem...
Był to człowiek smutny, zgnębiony i głęboko w swoich ponurych myślach zatopiony, już niemłody, stateczny i spokojny.
Gdy go zagadnąłem pewnego razu, radząc mu, aby szedł na przechadzkę, gdyż zauważyłem, że wcale się ze swojej pryczy nie ruszał, machnął ręką i mruknął:
— Dajcie mi spokój! Mnie już nic ani pomóc, ani zaszkodzić nie może. Jestem skazany na śmierć...
— Jakto? — zawołałem, wiedząc, że jeszcze nie był stawiany przed sąd.
— Wróżka — odrzekł z głębokiem przekonaniem — powiedziała mi, że za 63 dni powinienem umrzeć. Pozostało mi zaledwie 30 — i koniec.
Westchnął ciężko, przewrócił się na drugi bok, twarzą do ściany, i umilkł.
Nie był to nazbyt rozmowny dżentelman, lecz zdawałem sobie sprawę z jego ciężkiego nastroju, w którym obliczał każdy przeżyty dzień i nadsłuchiwał, czy nie dosłyszy stąpania śmierci.
Pewnego razu, podczas przechadzki, do zagrody aresztantów kryminalnych weszło kilku dozorców i pomocnik naczelnika więzienia. Zaczęli robić rewizję, gdyż poszukiwano skradzionych z kancelarji dokumentów. Gdy dozorcy zbliżyli się do Wierzbickiego, jeden z nich rzekł:
— Rozbieraj się! N-no!
— Proszę mówić do mnie grzecznie! Ja nie jestem bydlęciem, tylko człowiekiem. Człowieka należy szanować! — odparł, śmiertelnie blednąc, Wierzbicki.
— Będziesz mi tu kazanie prawił, wisielcze! — wrzasnął dozorca. — Rozbieraj się!
— Nie rozbiorę się! — rzekł, oddzielając każde słowo Wierzbicki. — Nigdy nic nie skradłem... Nie pozwolę się hańbić jeszcze raz! Słyszycie!
— Zedrzeć z niego ubranie i zrewidować! — krzyknął pomocnik naczelnika więzienia.
Dozorcy rzucili się na Wierzbickiego. Lecz on usunął się w kąt zagrody i bronił się, jak odyniec, osaczony przez sforę psów. Po chwili mocno poturbowani dozorcy wołali o pomoc. Z kancelarji biegło kilku nowych dozorców, od wart szli żołnierze z karabinami.
Spostrzegłszy to, Wierzbicki krzyknął:
— Towarzysze! Dosyć milczenia i pokory! Milczenie nasze daje siłę niesprawiedliwości. Pokora nasza gorsza od największej podłości! Nie dajmy tym ludziom znęcać się nad nami! Towarzysze!
Słowa te zupełnie nieoczekiwanie padły, jak iskra do beczki z prochem.
Z głuchem, złowrogiem wyciem aresztanci rzucili się do krat klatki i zaczęli wyrywać z nich deski i drągi, inni podnosili z ziemi kamienie i odłamki cegły. Po chwili wszyscy aresztanci rzucili się do walki. Zawarczały w powietrzu straszliwe maczugi, zaświstały lecące kamienie i wkrótce poranionych i pobitych dozorców wyparto z klatki. Na hałas nadbiegł naczelnik więzienia, wlot ocenił sytuację, która mogłaby się stać groźną i niebezpieczną, i dał znak ręką.
Dozorcy pierzchli z dziedzińca aż pod mury gmachu, a w chwilę później gruchnęła salwa żołnierzy, zgrupowanych około bramy. Z głośnym, rozpaczliwym krzykiem upadł, miotający się po klatce, Barabasz i już się nie podniósł. Runął, jak podcięty dąb, Wierzbicki. Rozłożywszy ręce, padł nawznak, z niedokończonem przekleństwem, aresztant z głową przepasaną rzemykiem. Kilku więźniów, kulejąc lub oblewając się krwią, starało się ukryć za stosem cegły, złożonej w kącie klatki; inni, rycząc i wyjąc, ciskali jeszcze kamienie i kawałki drzewa w żołnierzy.
Po drugiej salwie, danej w powietrze, wszystko się uspokoiło.
Aresztantów po jednemu wypuszczano z klatki, nakładano ręczne kajdanki i odprowadzano do więzienia.
Gdy nastąpiła głucha, złowroga cisza, dozorcy uprzątnęli ciała zabitych, i wtedy dopiero przybyły władze sądowe.



ROZDZIAŁ JEDENASTY.
WOLNY!

Wkrótce skierowano mnie znowu do więzienia tymczasowego, gdzie znalazłem dużo starych znajomych. Nic się nie zmieniło. Dawni towarzysze podtrzymywali po staremu moją plantację pomidorów, jarzyn i kwiatów, a barwne astry cieszyły wzrok. Tylko akwarjum było zapuszczone i zaniedbane. Woda w niem wyschła, a na dnie pozostało prawie stwardniałe już błoto. Żółwie uciekły z niego dawno, chociaż nikt tego nie spostrzegł, i gdzieś się ukryły. Postanowiłem oczyścić basen cementowy, stanowiący akwarjum. Drewniana łopatka z trudem wbijała się w ziemię, przyniosłem więc kubeł wody i wylałem go do akwarjum. Po pewnym czasie, gdy ziemia od wierzchu rozmokła, zacząłem ją rozgrzebywać swoją łopatką i wtedy zdumieniu memu nie było granic! Z ziemi, która przechowała w głębi dość wilgoci, zaczęły z wielkim impetem wyskakiwać małe karpie i karasie, które niegdyś wpuściłem do akwarjum.
W każdym razie przyjechałem wporę, gdyż jeszcze kilka dni i mieszkańcy akwarjum więziennego niezawodnie zginęliby w coraz bardziej wysychającej ziemi.
Pozostawał mi do końca terminu uwięzienia zaledwie tydzień.
Dziwny niepokój ogarniał mnie coraz bardziej. Czy było to niecierpliwe oczekiwanie oswobodzenia? czy radość?
Nie mogę na to odpowiedzieć.
Być może, był to niepokój nawet lęk przed nową fazą życia, po tej prawie dwuletniej wyrwie, która pozostaje w mojej pamięci do dnia dzisiejszego, jak głęboka, ciemna przepaść. Ze strachem myślałem o tem, w jaki sposób będę żył teraz wśród ludzi, gdym ujrzał otchłań nędzy i męki duszy i ciała ludzkiego. Na wszystko patrzyłem wtedy innemi oczami, wszystko widziałem w nowem oświetleniu, odczuwałem lepiej, pojmowałem zjawiska szybciej, głębiej.
Nareszcie nastał dzień 6 października 1907 roku.

Tymczasowe więzienie polityczne w Charbinie.

O 8-ej z rana zjawił się u mnie naczelnik więzienia i oznajmił, że jestem wolny.
Obszedłem wszystkie cele i żegnałem znajomych.
Aresztanci w milczeniu, z powagą podawali mi ręce i patrzyli na mnie oczami pełnemi błysków, lecz nie były to błyski zazdrości. Stanowczo nie!
Pożegnałem swoich towarzyszy, pozostających jeszcze w więzieniu, i zbliżyłem się do otwartej przede mną furtki w bramie. Obejrzałem się raz jeszcze. Przy wszystkich kratach ujrzałem blade twarze więźniów. Patrzyli na mnie odchodzącego jarzącemi się, pełnemi współczucia i rzewności oczami...
Zagrzmiała za mną zatrzaśnięta furtka, lecz nie zagłuszyła miarowych tonów marsza rewolucyjnego, śpiewanego przez więźniów politycznych.
Tłum przyjaciół, oczekujących za bramą więzienia, otoczył mnie. Rozpoczęły się powitania i powinszowania. Jeden z obecnych podał mi śliczną tekę z adresem, dowodzącym zasług, położonych w okresie rewolucji. Ten dokument miał setki podpisów przedstawicieli wszystkich warstw ludności Dalekiego Wschodu.
Przykrym momentem było zjawienie się oficera policji, który wręczył mi wezwanie prokuratora do zlikwidowania moich interesów w ciągu trzech dni, poczem miałem wyjechać z terytorjum Dalekiego Wschodu.
W wyznaczonym terminie byłem już w wagonie i jechałem do Petersburga. Znowu byłem samotny, gdyż otaczali mnie ludzie obcy, którzy nic nie wiedzieli o moich ciężkich przeżyciach. Mało rozmawiałem z pasażerami, nie czując do tego żadnego popędu. Nie rozumiałem, jak oni mogą śmiać się wesoło, rozmawiać o interesach, żartować, zatrzymywać swoją uwagę na rzeczach błahych? Czułem, że wyszedłem z innego świata, i że on wyrył w mojej duszy ślad głęboki.
Przed oczyma mojemi przesuwały się postacie Wierzbickiego, Mironowa, Orła, Łapina, Barabasza i moich towarzyszy z więzienia politycznego. W pamięci, jak w kinematografie, sunęła nieskończenie długa wstęga z odbitemi na niej wypadkami, ponuremi i krwawemi, to znowu rzewnemi i jasnemi, jak łza; więźniowie w ruchu, w czynie, z pałającemi, zrozpaczonemi lub załzawionemi oczyma; brudne, szare ściany cel, okna zakratowane, ohydne „parasze“, żołnierze na warcie i dozorcy, przechadzający się po korytarzach i zaglądający do okienek, wyciętych w drzwiach cel. Dochodziły nawet jakieś szmery i odgłosy życia: przenikliwy zgrzyt i świst krat przecinanych, brzęk kajdan, cichy szelest wysypywanej z podkopu ziemi, jakieś zgłuszone krzyki bólu, nienawiści lub błagania, echa walki, strzały...
Gdy, zdumiony, oprzytomniałem i zacząłem się rozglądać, spostrzegłem, że to przed oknami wozu biegnie panorama mijanej miejscowości, a z turkotu kół, brzęku i zgiełku mknącego pociągu pamięć mimowoli wyłaniała dźwięki, podobne do znanych, sto razy słyszanych tam, gdzie pozostawiłem poza sobą „kurzawę ludzką“.
Zacząłem myśleć o tych, co pozostali, i o tych, co przewinęli się przed mojemi oczami w ciągu tych 20 męczeńskich miesięcy. Co wyryli oni w mojej pamięci, w pamięci kulturalnego człowieka, który starał się wszystko zrozumieć, dojrzeć każdy błysk w duszy tych ludzi, najsłabszy nawet odruch, czyniący ich podobnymi do tych, którzy nigdy nie słyszeli hałasu zamykanej za nimi bramy więziennej i przeciągłego nawoływania wart?
Długo i często myślałem o człowieku rosyjskim. Przecież widziałem go nietylko na tle życia wielkich miast, na wolności, gdzie normalne warunki nie różnią go wiele od innych narodów. Widziałem go z duszą nagą, bez sztucznych szat w obliczu męki i cierpienia, bez maski i dekoracyj, skrywających nieuchwytne w życiu codziennem, w tej „trwodze dnia“, rysy tak mu właściwe.
Rosjanin, sądzę, jest najbardziej tragicznym typem śród ludzi na kuli ziemskiej. Rodzi się już ze swoją straszną chorobą — melancholją, — niewysłowioną, często nawet nie odczuwaną wyraźnie, lecz osłabiającą ducha. Od pierwszych dni życia zdaje się czuć ciążący nad nim wyrok losu, przeznaczenia.
Jadąc w wagonie, przypomniałem sobie słowa jednego z aresztantów.
— Nie wpadaj w rozpacz! Nigdy! Bo jutro jest zawsze lepsze od dnia dzisiejszego. Gdy dziś jest bardzo źle i ciężko, to jutrzejsze pogorszenie losu nie będzie już tak ostre i boleśnie odczute, gdyż dziś do złego już się przyzwyczaiłeś. A gdy takie złe dni będą się ciągnęły długo, sam nie zauważysz, jak cała twoja istota będzie pragnęła śmierci, tego, podobno, najstraszniejszego, najboleśniejszego końca. Więc śmierć nawet nie będzie już czemś gorszem, lecz nieporównanie lepszem! Gdy zaś po dzisiejszym złym dniu nastąpi trochę lepsze jutro, będziesz się czuł wprost szczęśliwym. O, jutro jest zawsze lepsze od dzisiaj!
Naturalnie, że dla nas, ludzi czynu i walki, jest to psychologja niewolnika, kroczącego bez woli i bez porywów drogą, wytkniętą przez los. Dla zwykłego Rosjanina w ciężkich warunkach jego istnienia przy wszelkich systemach państwowych ta niewolnicza psychologja jest poprostu zbawiennym kodeksem życia.
Być może, że chwiejność i niestałość poglądów Rosjan jest uzależniona od tradycyjnych formuł ich życia. Poco oni mają wytężać siły ducha i ciała na walkę o pewien ideał, gdy wcześniej czy później przeznaczenie uczyni to, co było przesądzone przed wiekami?
Lecz poza temi właściwościami psychologji osobistej i społecznej, widzimy Rosjanina, jako człowieka bardzo podatnego na wpływy zewnętrzne. We wszystkich tych straszliwemi zbrodniami okrytych „Iwanach“, zarówno jak i w przypadkowych mieszkańcach więzień, spotykałem takich ludzi. Rzucone wporę słowo potrafi albo rozjaśnić duszę rozrzewnieniem i pogodą albo też rozpalić płomień pożaru, a zarzewie jego krwawym szkarłatem zabarwi wszystko dookoła.
Niezawodnie, że ujęta w mądre i uczciwe ręce dusza Rosjanina może wyłonić skarby poświęcenia, ofiarności, polotu i idealizmu niezrównanego, pozostawiona sama sobie — zdolna jest do zbrodni, która jest rezultatem rozpaczy i niewysłowionej tęsknoty za czemś, czego sama nie wie i zrozumieć nie może.
Dlatego we wszystkich tych „Iwanach” widziałem ludzi, a w każdym z nich człowieka, za którym, jak czarny cień, czaiła się męka — niebezpieczny doradca.
Już wtedy w wagonie kolejowym, w mózgu i sercu, układał mi się plan powieści o „Kurzawie ludzkiej”, którą napisać udało mi się dopiero w trzy lata później, gdyż twarde i ciężkie życie byłego więźnia politycznego, ściganego przez rząd carski, wysunęło na pierwszy plan inne zadanie, ściśle związane z walką o byt.
Ta moja książka pociągnęła za sobą nowe prześladowania policji politycznej i cenzury państwowej. Pierwsze wydanie zaaresztowano i spalono, mnie zaś pociągnięto do odpowiedzialności sądowej. Jednak na sądzie, po mojej mowie obrończej, oskarżający mnie prokurator okazał się człowiekiem uczciwym, gdyż oznajmił publicznie, że chociaż książka zadaje ciężki cios rządowi, jednak wszystko, co opisałem, jest prawdą. Oskarżać zaś prawdę jest zadaniem trudnem i niemoralnem. Po tej sprawie zwróciło się do mnie kilku wydawców z propozycją nowego wydania „Kurzawy ludzkiej”. Książka doczekała się sześciu wydań, podlegała zawziętym napaściom prasy reakcyjnej i bardzo przychylnej krytyce obozu liberalnego. Leon Tołstoj w dzienniku swoim, wydanym przez sekretarza Orłowa, napisał bardzo pochlebną opinję o tej książce.
Moja powieść przyczyniła się do interpelacji w Dumie o więzieniach i spowodowała poważne zmiany w trybie życia aresztantów kryminalnych.
Opowiedziałem o tem, co się stało w 3 lata po mojem przybyciu do stolicy Rosji, jednak lata, poprzedzające wydanie „Kurzawy ludzkiej”, były pełne przeróżnych przeżyć.
W Petersburgu skończyłem uniwersytet i miałem tam dużo dobrych znajomych i przyjaciół. Spodziewałem się też zastać w stolicy matkę, lecz okazało się, iż była na Uralu u siostry.
Dwa lata, spędzone w wirze rewolucji i więzieniu, zupełnie wyczerpały moje zasoby finansowe, musiałem więc szukać jak najenergiczniej pracy. Zatrzymałem się u mego starego nauczyciela i przyjaciela, profesora Stanisława Zaleskiego, który przyjął mnie wzruszająco serdecznie. Wkrótce dowiedziałem się, że w Instytucie inżynierów cywilnych jest wakująca posada docenta chemji technicznej, i że na tę posadę ogłoszono konkurs. Do konkursu stanęło 11 kandydatów, lecz na podstawie zgłoszonych prac naukowych Rada Instytutu wybrała zaledwie dwóch, a w tej liczbie mnie.
Teraz trzeba było tylko odbyć trzy próbne wykłady konkursowe. Po wykładach Rada profesorów wypowiedziała się za mną. Gdy o tem postanowieniu Instytutu poinformowano ministra oświaty, ten, wiedząc z dokumentów o mojej rewolucyjnej przeszłości, nie zatwierdził mnie.
Pozostałem więc bez pracy. Wszędzie, gdzie się zwróciłem, mówiono mi, że radzi byliby mieć mnie u siebie, jednak fakt, że byłem więźniem politycznym, czyni przyjęcie niemożliwem.
A pieniądze tymczasem płynęły i już coraz wyraźniej widziałem dno szybko opróżniającej się sakiewki. Nic nie pomogły starania i rekomendacje prof. Zaleskiego i Rady Instytutu politechnicznego w Tomsku, gdzie rozpoczynałem swoją karjerę naukową.
Wreszcie machnąłem ręką na zawód uczonego i poszedłem do fabryki farb anilinowych, gdzie podałem się za prostego majstra-chemika. Zacząłem pracować, lecz wkrótce popełniłem straszny błąd. Ujrzawszy pewne niedokładności procesu chemicznego, stosowanego przy fabrykacji farby, zaproponowałem ulepszenia i zmiany. Właściciel był z tego bardzo zadowolony, zwiększył nawet moją pensję, lecz jakiś szpieg policji politycznej doniósł o tem, że w fabryce pracuje „podejrzany majster”, który za dużo umie. Śledztwo dowiodło, kim jestem, a w parę dni później policja zmusiła właściciela do wydalenia mnie z fabryki.
Znowu zostałem bez zarobku, znowu biegałem po mieście w poszukiwaniu pracy, lecz nadaremnie.
Profesor Zaleski też starał się znaleźć coś dla mnie. Dowiedział się, że w Kijowie pewna fabryka asfaltu i papy dachowej poszukuje takiego chemika, któryby mógł nietylko prowadzić technikę produkcji, lecz porobić pewne ulepszenia, potrzebne fabryce.
Trzeba było jechać do Kijowa, lecz brakowało mi pieniędzy. Miałem jednak strzelby, więc sprzedałem je i pojechałem.
Właściciel fabryki odrazu mi się nie podobał, lecz chodziło mi o zarobek, a wcale nie o jego fizjognomję, wobec czego podpisałem kontrakt i począłem pracować. Poruczono mi wynalezienie takiej masy z asfaltu i smoły gazowej, która byłaby niepalna i elastyczna jak guma, aby papa papierowa, pokryta tą masą, była doskonałym i tanim materjałem do pokrywania dachów budynków i dla izolacji rur wodociągowych, kanalizacyjnych i parowych.
Pracowałem ciężko przez miesiąc i wreszcie otrzymałem żądany produkt, który nazwałem „Aflamit” przez wzgląd na jego niepalność.
Pamiętam, że powróciłem do swego mieszkania, spokojny i szczęśliwy, gdyż wiedziałem, iż dostanę od fabryki 5.000 rubli i 10% od produkcji, oprócz stałej pensji. Poszedłem do teatru na operę. Kładąc się spać, marzyłem, jak nazajutrz przedstawię właścicielowi swój wynalazek i powiem sobie, że wyszedłem znowu na prostą i pewną drogę.
Z rana po śniadaniu przyszedłem do laboratorjum, aby zabrać swoje notatki, raport, kosztorys i próbki, lecz spotkała mnie klęska. Prawdziwa klęska!
Zamek w biurku był wyłamany i wszystkie notatki znikły. Pobiegłem do biura fabrycznego. Powiedziano mi, że właściciel jeszcze wczoraj wieczorem wyjechał do Petersburga.
Pozostawało tylko czekać na jego powrót. Trwało to cały tydzień, aż wreszcie zjawił się. Gdy opowiedziałem mu o wypadku z moim wynalazkiem, uśmiechnął się chytrze i oznajmił, że jestem nieostrożny i naiwny. Z jego miny zrozumiałem odrazu, że on sam nie był ani nieostrożny ani naiwny, i że to on właśnie ograbił mnie.
Powiedziałem mu to wręcz.
Nie obraził się. Uśmiechając się triumfująco, powiedział:
— Pan na to nie ma dowodów. „Aflamit” zaś już opatentowałem w Petersburgu. Trudno, mój panie. Walka o byt, walka o byt!
Chciałem z początku spróbować na tym złodzieju siły swoich mięśni, które są czasami też bronią w „walce o byt”, lecz nagle ukazał się przede mną, jak widmo, ciemny gmach więzienny, a za jego murami postacie tych, którzy dostali się do „kamiennego worka”, oddając się bez namysłu pierwszemu popędowi oburzenia i zemsty. Drgnąłem na widok tej zjawy i odprężyłem mięśnie i zaciśnięte pięści.
Zajrzałem w zimne, bezczelne oczy tego, który ukradł wysiłek mego mózgu, patrzyłem długo i przenikliwie, aż się zmieszał. Wtedy, nie spuszczając z niego wzroku, rzekłem dobitnie:
— Pan jest bandytą, rabusiem! Skrzywdził pan człowieka, który panu nic złego nie zrobił, a który przeszedł wielką mękę więzienia, o czem pan wiedział. Bóg-Sędzia tego panu nie przebaczy!
Odwróciłem się i wyszedłem. Nie wziąłem nawet reszty należnej mi pensji.
Wynająłem sobie pokój w tanim hotelu i znowu zacząłem szukać zarobku. Jeździłem do różnych fabryk i cukrowni na południu Rosji, proponując swoje usługi, jako chemik, lecz moja rewolucyjna przeszłość zawadzała mi.
Pewnego razu zjawił się u mnie urzędnik policji i oznajmił:
— Pan był więźniem politycznym, jak to doniósł nam pański dawny szef, właściciel fabryki asfaltu. Gdyby pan miał tu jakie stałe zajęcie, moglibyśmy jeszcze patrzeć przez palce na pobyt pana w Kijowie. Obecnie zaś, gdy pan nie ma żadnego stanowiska, gubernator uprzedza pana, że jeżeli w ciągu 24 godzin pan nie opuści Kijowa, zostanie pan aresztowany i wagonem aresztanckim wysłany do Petersburga, skąd pan przybył...
Tegoż wieczora wyjechałem z Kijowa w nastroju bardzo ponurym z powodu stanu mojej kasy. Do prowadzenia jej nie potrzebowałem żadnej księgi buchalteryjnej; pozostało mi bowiem po zapłaceniu rachunku w hotelu i nabyciu biletu do Petersburga... siedm rubli.
Znowu zatrzymałem się u prof. Zaleskiego.


ROZDZIAŁ DWUNASTY.
NIECH BĘDZIE BŁOGOSŁAWIONE ŻYCIE!

Natura ludzka jest bardzo dziwna! Mieszkając u prof. Zaleskiego, zawsze byłem przez niego zapraszany na śniadanie i obiad, i przyjmowałem to bez skrupułów, wiedząc, że stać mnie na to, aby tem samem odwdzięczyć się staremu przyjacielowi.
Po powrocie z Kijowa, z mocno nadszarpniętą nadzieją na polepszenie sytuacji i prawie zupełnie pozbawiony pieniędzy, gdyż te nieszczęśliwe 7 rubli nie były kapitałem, pozwalającym być spokojnym o jutro, stałem się bardzo drażliwy. Zaczęło mi się wydawać, że jestem ciężarem dla Zaleskiego, intruzem w jego samotnym zresztą domu, że nadużywam jego gościnności.
Zmieniłem całkowicie swój tryb życia.
Nigdy nie byłem bogaty, lecz zawsze miałem dostateczne środki do życia, gdyż od dwunastego roku życia pracuję na siebie i żadnej pracy się nie boję. Tymczasem po więzieniu różne okoliczności wytrąciły mi broń z ręki i uczyniły bezbronnym i bezsilnym. Były to: zemsta rządu carskiego i tchórzliwość tych, którzy mogli mi dopomóc, lecz obawiali się prześladowania policji. To zabijało we mnie nadzieję.
Miałem 7 rubli... Musiałem oszczędzać... Od Zaleskiego nie chciałem nic przyjmować. Wychodziłem z domu, kiedy profesor jeszcze spał, i zostawiałem list, że na śniadaniu i obiedzie nie będę, gdyż jestem zaproszony do znajomych. Obchodziłem fabryki i urzędy, kołacząc o zarobek, lecz nigdzie go nie znajdowałem. Do matki nie pisałem, aby jej nie zatruwać życia i nie zasmucać.

Autor i jego koledzy z więzienia politycznego.

Jadłem w bardzo podłej jadłodajni raz na dzień, płacąc za „obiad” 15 kopiejek. Gdy wieczorem powracałem do domu, starałem się przed profesorem wydawać się wesołym i pełnym najlepszych nadziei.
Pewnego razu przyszedłem do domu, gdy profesora jeszcze nie było, lecz po chwili wpadł i już z przedpokoju zaczął wołać na mnie. Przybiegłem i ujrzałem rozwiane, siwe włosy mego nauczyciela i podnieconą twarz z błyszczącemi z poza szkieł okularów oczami.
— Czytaj! Czytaj! — krzyknął, wciskając mi do ręki wieczorne wydanie dziennika.
Zobaczyłem podkreślone czerwonym ołówkiem miejsce w rubryce wypadków miejskich. Była to wiadomość, iż przybyły z Kijowa do Petersburga mój dawny szef, fabrykant asfaltu i papy dachowej, przechodząc Newskim prospektem, nagle zmarł na ulicy wskutek ataku apopleksji.
— Jesteś czarownikiem! — zawołał Zaleski, gdy skończyłem czytanie. — Przepowiedziałeś temu bandycie karę, a on się rzeczywiście pośpieszył!
Nie zmieniło to jednak mojej sytuacji i nazajutrz znowu chodziłem po mieście, szukając zarobku i marząc o obiedzie za 15 kopiejek.
Tego dnia zdarzył się jeszcze jeden wypadek, który zadał nowy cios mojej zbolałej i zapadającej coraz bardziej w rozpacz duszy.
Spotkałem na ulicy dwóch znajomych. Udali, że nie poznają mnie. Gdy jednak podszedłem do nich, jeden z nich rzekł:
— Niech pan się do nas nie zbliża! Teraz rząd organizuje takie prześladowania za stosunki z politycznymi, antyrządowymi działaczami, że znajomość z panem grozi nam przykrościami. Bardzo przepraszamy, lecz pan rozumie, iż musimy pamiętać o sobie i naszych rodzinach. Do widzenia!
Z pośpiechem odeszli, nawet się nie oglądając...
A więc tak? Jestem, jak zadżumiony? Ludzie już się mnie obawiają?
Rozpacz mocniej ścisnęła mą duszę. Ujrzałem przed sobą nędzę. Któż w takich warunkach da mi pracę? Przede mną wyrósł mur nie do przebycia i nie do przebicia. To jasne!
Wieczorem, przeglądając w gabinecie profesora dzienniki, natrafiłem na ogłoszenie, że niejaki Rass zakłada nowy tygodnik i szuka współpracowników.
Błysnęła mi myśl, żeby pójść i zaofiarować swoje usługi.
Nie odkładając, zerwałem się i poszedłem.
W redakcji spotkał mnie otyły, pewny siebie, dowcipny jegomość.
— O, słyszałem o panu! — zawołał.
Pomyślałem, że zapewne do wszystkich mówi w ten sam sposób, więc przystąpiłem do interesu.
— Napisz mi pan wesoły, satyryczny feljeton, gdyż znam się na ludziach i widzę, że pan jest wielkim komikiem! — rzekł, śmiejąc się wesoło i pykając cygarem, pan redaktor.
— Dobrze! — odparłem. — Kiedy przynieść?
— Jutro o drugiej po południu — odpowiedział. — Honorarjum wypłacę w poniedziałek, gdyż w niedzielę pierwszy numer mego tygodnika „Świt” zjawi się we wszystkich kioskach i na dworcach kolejowych. O! uczyni on przewrót, prawdziwy przewrót w czasopiśmiennictwie, gdyż siły mam pierwszorzędne. Zupełnie wyjątkowe!
Dopóźna w nocy pisałem wesoły, satyryczny feljeton. Śmiałem się ze wszystkiego, a więc ze swego głodu, rozczarowania, rozpaczy, tchórzostwa i podłości ludzkiej, z szczęśliwych i nieszczęśliwych, z życia i śmierci.
Tylko naprawdę głodny człowiek mógł napisać taką beztroską, wesołą rzecz!
Redaktor był w zachwycie, ja zaś miałem jeszcze przed sobą dwa dni do honorarjum, a w kieszeni... 20 kopiejek. Musiało mi to starczyć na dwa dni...
Nareszcie nadszedł poniedziałek. Poleciałem do redakcji „Świtu”.
Drzwi lokalu były otwarte, stróż zamiatał podłogę w pokojach, gdzie nie było nawet śladu mebli.
— Gdzie jest pan Rass? — zapytałem, czując, jak się pode mną uginają nogi.
— Wyjechał cichaczem i nic nam nie zapłacił! — odpowiedział stróż i zaklął.
Wybiegłem na ulicę i zacząłem pytać w kioskach o „Świt”. Nikt nic nie słyszał o tym, „mającym uczynić przewrót w literaturze”, tygodniku. Później już dowiedziałem się, że Rass dostał pozwolenie na wydawanie pisma, zebrał pieniądze za ogłoszenia i — znikł, pozostawiwszy stos rękopisów, a śród nich — mój, pod tytułem „Wesołe myśli o niewesołych rzeczach”...
To przepełniło kielich mojej cierpliwości.
Dwa dni nic nie jadłem. Przesiadywałem całemi dniami w parku, o niczem nie myślałem i nie marzyłem, a gdy łapałem siebie na jakiejś myśli, słyszałem, że szepczę raz po raz:
— Teraz rozumiem was... rozumiem!
Widocznie wtedy myśli moje bezwiednie powracały do więzienia i widziały tych, których nielitościwe życie doprowadziło do upadku zupełnego, gdyż ich myślą i wolą kierować zaczęły nienawiść i zemsta.
Po tych dniach głodu powracałem do domu wtedy, gdy profesor już spał. Na trzeci dzień wyszedłem rano i udałem się jak zwykle do parku.
Siedziałem na ławce i patrzyłem przed siebie bez celu i jakichkolwiek uczuć. Mknęły powozy, samochody i tramwaje, przesuwały się tłumy ludzi; słyszałem śmiech, wesołe rozmowy, dzwonki, świergot ptaków.
Naraz zrozumiałem, że to już nie dla mnie, że patrzę na to wszystko z poza światów.
Mignął mi przed oczami cień Drużynina, i mimowoli pozazdrościłem mu, że już skończył ziemską tułaczkę. Obok na ławce usiadł młody człowiek, wesoły, roześmiany, a z nim dziewczyna o radosnych, szczęśliwych oczach.
Znowu poczułem się w innym świecie, obcym dla tych wszystkich, którzy otaczali mnie. Pomyślałem nawet, że, z pewnością, nie widzą mnie, że stałem się podobny do nieuchwytnego, zaledwie majaczącego cienia.
— Wytrzymasz wszystko, synu! — doszły do mnie, niby zdaleka, słowa matki, wypowiedziane w więzieniu.
Uśmiechnąłem się i odpowiedziałem głośno:
— A widzisz, matko, że nie wytrzymam! Nie wytrzymam!..
— Co pan powiedział? — zapytał, ze zdziwieniem patrząc na mnie, siedzący obok młodzieniec.
Z trudnością wstałem i powlokłem się dalej, bez celu i myśli.
Nie zdawałem sobie sprawy, dokąd i jak długo idę, i dopiero zimniejszy prąd powietrza przywrócił mnie do przytomności.
Obejrzałem się. Stałem na moście, przerzuconym przez Newę.
Zatrzymałem się przy parapecie i oparłem o niego. Już słońce zapadało za niewidzialnym w wielkich miastach horyzontem i mrok leniwie napływał ze wszystkich stron.
Uczułem przykre ściskanie w żołądku z głodu i jakąś przerażającą pustkę w piersi. Wydało mi się, że nie mam już ani serca, ani płuc, lecz tylko próżnię, którą pozostawiła po sobie żrąca rozpacz.
Przechyliłem się przez parapet. Ujrzałem pędzącą w wartkim biegu głęboką rzekę, uwięzioną w granitowych brzegach i skutą trzema mostami, przerzuconemi przez nią. Woda, pędząc ku morzu, rozbijała się o kamienne filary mostu, głośno i groźnie pluskała, uderzając z wściekłością w bloki granitu i tworząc wiry, pełne piany i chaosu ruchu.
Postanowienie przyszło odrazu. Przyszło i porwało do czynu, ostatniego i gwałtownego czynu.
Już oparłem się nogą o przepierzenie parapetu, aby jeszcze lepiej się przechylić i skoczyć z mostu do wody. Wiedziałem, że prąd i wiry porwą mnie i poniosą pod mostem, za którym o jakie sto metrów stały krypy, naładowane belkami i deskami; tam wtłoczą mnie pod czarne, śliskie kadłuby statków, zaplączą w całej sieci łańcuchów i sznurów kotwic i — wszystko będzie skończone, skończone na zawsze.
Jeszcze chwila i już spadałbym do wody, gdy nagle drgnąłem i obejrzałem się. Jakiś ubogo ubrany człowiek z przeraźliwym, pełnym rozpaczy krzykiem wdrapał się na parapet i skoczył do rzeki.
Nie spojrzawszy nawet, co się z nim stało, przebiegłem na drugą stronę mostu, gdzie wisiały przyrządy ratownicze, i zacząłem w pośpiechu zrzucać do wody duże kule korkowe i koło, obszyte nieprzemakalną tkaniną.
Gdy wszystko już wyrzuciłem do rzeki, spojrzałem nadół. Samobójca już się wynurzył z wody, bezradnie i bezładnie podnosił ręce i nagle wydał okrzyk. Zgroza i rozpacz bezgraniczna były w głosie tonącego człowieka. Jednak ujrzał płynące o jakie 10 kroków przed nim ratunkowe koło, zaczął doganiać je, z całej siły bijąc rękami i nogami o wodę. Jednocześnie od brzegu pomknęła ku niemu łódź posterunku policji. Wkrótce wydobyto go z wody, drżącego, niemego z przerażenia. Gdy łódź dobiła do brzegu, zbiegłem nadół i spojrzałem uratowanemu człowiekowi w oczy. Przecież to był w tej chwili najbliższy dla mnie człowiek, gdyż obaj jednocześnie staliśmy już w obliczu śmierci! Zdziwiłem się, bo w oczach jego spostrzegłem taką szaloną żądzę i radość życia, iż wydało mi się, że słyszę nawet triumfujący krzyk, witający powrót do ludzi, ruchu, walki, zmagania się z losem.
Nie czułem więcej głodu i rozpaczy. Nie wiedziałem jeszcze, co mam czynić dalej i co ze mną będzie, lecz czułem, że Bóg nie dopuści do mojej zguby, jak nie pozwolił temu biedakowi umrzeć w chwili rozpaczy.
Schodziłem z mostu, w stronę parku. Nagle mignął mi zapalający się i gasnący szyld elektryczny:
— „Fabryka tutek do papierosów Coillou”.
Nie mając zupełnej świadomości tego, co i poco to robię, odczytałem adres fabryki i poszedłem na drugi koniec miasta.
Biuro fabryki było już zamknięte, lecz przekonałem szwajcara, iż muszę w pilnej sprawie rozmówić się z dyrektorem.
W kilka minut później wprowadzono mnie do gabinetu. Przy biurku siedział jakiś chudy, rudy, o bladej, schorzałej twarzy człowiek.
— Czego pan sobie życzy? — zapytał.
— Czy mam zaszczyt mówić z panem dyrektorem? — odpowiedziałem pytaniem.
— Tak jest! — rzekł, przyglądając mi się bacznie.
— Przepraszam pana! — powiedziałem. — Wiem, że nie przychodzę wporę. Lecz jestem zmuszony to uczynić, gdyż potrzebuję zarobku.
— Posad wolnych nie mamy — mruknął. — A zresztą dlaczego właściwie do nas pan się zgłasza? Czy jest pan specjalistą od tego rodzaju fabrykacji?
— Nie wiem dlaczego, lecz coś kazało mi iść tu! — odparłem i opowiedziałem z całą szczerością, kim byłem i kim jestem.
— Dla chemika, niestety, nie mamy roboty! — rzekł.
— Przepraszam! — szepnąłem i chciałem już odejść, gdy dyrektor mnie zatrzymał i rzekł:
— Niech pan zaczeka chwilę!
Wyszedł i powrócił z innym panem. Był to właściciel fabryki.
— Wie pan co? — rzekł dyrektor. — Mój szef proponuje panu jedną rzecz, lecz na pańskie ryzyko. Uprzedzam.
— Słucham — odpowiedziałem.
— Konkurencyjna firma wypuściła tutki z jakąś watą, pochłaniającą nikotynę. Jest to sekret naszych konkurentów. Gdyby pan potrafił wynaleźć coś podobnego, to fabryka wypłaci panu odrazu 500 rubli i w ciągu 10 lat będzie rocznie wypłacała 1000 rubli. Jak pan sądzi? Tylko, powtarzam, wszelkie wydatki na doświadczenia w laboratorjum powinien pan ponieść sam.
Powiedziawszy to, dyrektor pytająco spojrzał na mnie. Ja zaś już układałem sobie w mózgu, jaka to powinna być wata, która chwyta z dymu tytuniowego trujący alkaloid nikotyny, i już widziałem drogę, po której powinien był pójść mój eksperyment.
— Spodziewam się, że mi się ta praca uda — odparłem i nagle uczułem straszliwy zawrót głowy i bezsilnie opuściłem się na krzesło.
— Co panu jest? — pytali zaniepokojeni fabrykanci, pojąc mnie wodą i rozcierając ręce.
— Słabo mi się zrobiło — odpowiedziałem.
— Chory pan jest? — pytał dyrektor.
— Głodny jestem... — bezwiednie wyrwała mi się szczera odpowiedź.
Dobrzy to byli i szlachetni ludzie, ci fabrykanci! Nie mogę nie wymienić ich nazwisk. Jeden był to p. François Coillou, drugi p. M. A. Szapłygin. Przez trzy dni karmili mnie i poili, bo pieniędzy wziąć nie chciałem, a robili to w sposób nadzwyczaj delikatny i ujmująco prosty.
Pracowałem wytrwale w laboratorjum profesora Zaleskiego nad ową watą. Moje teoretyczne wywody dały praktyczne rezultaty. Wynalazłem watę, która pochłaniała dwadzieścia pięć procent nikotyny.
Prosiłem prof. Zaleskiego, aby sprawdził rezultaty i wydał mi poświadczenie. Kontrola profesora wypadła świetnie i poświadczenie miałem tegoż dnia w kieszeni. Pomalowałem swoją watę na piękny różowy kolor i zaniosłem do fabryki.
Gdy w miejskiem laboratorjum chemicznem sprawdzono działanie waty, okazało się, że pochłania ona 30% nikotyny, a więc o 10% więcej od waty konkurentów firmy Coillou.
Nazajutrz po ekspertyzie byłem już „bogatym” człowiekiem.
Firma wypłaciła mi pięćset rubli, stanowiących prawie połowę tantjemy za pierwszy rok eksploatacji mojej waty.
Już byłem spokojny nietylko o jutro, ale o cały szereg „jutr”, nie śpiesząc się więc, rozglądałem się i szukałem sobie stałego zarobku i pewnej sytuacji.
Zacząłem pisać do dzienników i do miesięczników i stałem się zawodowym dziennikarzem.
Ciągnęło mnie jednak stale do dwóch ulubionych rzeczy: do beletrystyki i do nauki.
Doszedłem wkrótce i do tego.
Często myślałem potem, pracując w laboratorjum lub siedząc przy biurku, że najbardziej porywające przeżycia pozostały już poza mną. Nie wiedziałem wtedy, że zobaczę jeszcze w swem życiu nowe kraje i nowe, dziwne wypadki, nie przeczuwałem, że sądzone mi będzie rzucić się w nurt szalonych niebezpieczeństw i porywających zjawisk, które wstrząsną całym światem, i że, z pośród miljonów ginących ludzi, wypłynę znowu takim, jakim jestem, — zdrowym na ciele i duchu, nie cofającym się przed walką i wierzącym płomiennie iż —
Życie jest piękne!


Warszawa, luty 1925.






  1. Wieś kaukaska.
  2. Piła.
  3. Zdrajca.
  4. Człowiek, po raz pierwszy trafiający do więzienia.
  5. Więzienia.
  6. Fortuny, szczęścia.
  7. Sormak — gotówka.
  8. Mieszkanie.
  9. Rz. Witim od S. E wpada do rzeki Leny.
  10. Nad rz. Berezowką, istotnie, jak się później dowiedziałem z literatury fachowej (W. Reutowskij), jacyś robotnicy znaleźli kilka kryształów diamentu.
  11. Miasto nad brzegiem Bajkału.
  12. Żaglowa łódź.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.