Od szczytu do otchłani/Część druga/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Od szczytu do otchłani
Podtytuł Wspomnienia i szkice
z 40 ilustracjami
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ DRUGA
NOWA BURZA
ROZDZIAŁ PIERWSZY.
KRWAWA POWÓDŹ.

Już w drodze, przecinając znaczną część Syberji wschodniej, od granicy mandżurskiej do Bajkału, spostrzegłem wielkie zmiany w nastrojach ludności.
Jak już wspominałem, nastroje zmieniały się i wśród Rosjan, mieszkających w Mandżurji, i nawet w armji, lecz zmiany te nie wychodziły poza granice bezpodstawnych nadziei, lub głębokiego zwątpienia i zniechęcenia.
Gdy rozmawiałem w drodze z jadącymi z Rosji europejskiej pasażerami, zrozumiałem, że nasz telegram, z protestem przeciwko bezcelowemu przelewowi krwi, był słabem odbiciem nastrojów panujących w Rosji. O nich prawie nic nie wiedzieliśmy, będąc w sferze frontu, z jego kłamliwemi relacjami i siecią policji, filtrującej wszelkie niepożądane wiadomości, idące z Rosji. Przypomniałem sobie wtedy niezwykłe ożywienie nadziei wśród Rosjan w Mandżurji, gdy nieszczęśliwego, otoczonego intrygami generała Kuropatkina, po porażce pod Mukdenem, skąd wszystkie jego trzy armje rzuciły się do ucieczki, wreszcie odwołano do Petersburga, a na jego miejsce naznaczono starego generała N. P. Liniewicza, — nadziei, która tak wybuchowo rodzi się w duszy Rosjan i z szybkością błyskawicy, przy najmniejszem niepowodzeniu, umiera.
W Rosji właściwej żadnych złudzeń już nie żywiono, nie robiono sobie żadnych nadziei. Wojnę uważano za przegraną, pałano nienawiścią do rządu i do cara.
Szczególnie nienawidzono samego cara i jego obłudnej polityki.
Car oszukał swój „umiłowany“ naród, oszukał w sposób ohydny.
Po zatopieniu przez Japończyków całej floty rosyjskiej, przedstawiciele różnych grup i warstw społeczeństwa rosyjskiego zwrócili się do cara z podaniem, oskarżającem rząd i domagającem się parlamentu. Podanie to kończyło się słowami:... „Cesarzu, nie zwlekaj! W straszną godzinę klęski narodowej, odpowiedzialność Twoja przed Bogiem i Rosją jest wielka“!
Car obiecał wydać dekret o zwołaniu parlamentu, lecz, gdy namiętności w narodzie się uciszyły, zaczął zwlekać, a później, przy nowym wybuchu oburzenia, kiedy cały kraj samorzutnie pokrył się siecią różnych nielegalnych związków i partyj, zaproponował parlament o charakterze ciała doradczego, nie zaś prawodawczego. Jednocześnie wszędzie grasowała policja polityczna, a areszty, wygnania i kara śmierci stały się zjawiskami codziennemi.
Wreszcie z listów, nadsyłanych z Petersburga, dowiedziałem się, że jest planowany ogólny, na całą Rosję, strajk, jako znak protestu i żądania parlamentu. Miały stanąć koleje, okręty, fabryki, poczta, telegraf i wszystkie urzędy.
Zrozumiałem wtedy, że rewolucja, której narodziny widziałem na początku tego roku, już wybujała, więc pośpieszyłem zpowrotem do Charbina.
Strajk jednak złapał mnie w drodze, to też z wielkim trudem, 12 października, powróciłem do Mandżurji. Tu otrzymaliśmy wiadomość, że w niektórych miastach rosyjskich strajkowi towarzyszyły barykady i bitwy uliczne robotników i młodzieży akademickiej z policją i wojskiem.

Świątynia chińska w Laojanie.

Zapanowała nagle jakaś złowroga cisza. Wyczuwało się wszędzie nadstawione uszy starego, zgniłego rządu i baczne oczy jego szpiegów i katów. Jednak przeciw tej ciszy policja, żandarmi i car nic zrobić nie mogli, gdyż była nieuchwytna i rozstrzelać jej nie mogły kulomioty carskich zbirów.
Car musiał kapitulować. Uczynił to pod wpływem ministra finansów, S. J. Wittego.
l listopada (17 października st. stylu) zjawił się manifest, nadający parlamentarną formę rządu. Jednak w ustawie parlamentu (dumy) były poważne usterki, dowodzące zamiarów cara i rządu, dążących do zmniejszenia znaczenia, wpływu i autorytetu tej nowej i tak koniecznej instytucji.
Manifest nikogo nie zadowolił. Reakcjoniści byli doprowadzeni do wściekłości kapitulacją rządu, rewolucjoniści niezadowoleni i rozgoryczeni, że manifest nie dał amnestji więźniom politycznym i że nie było rozwiązania palącej sprawy posiadłości ziemskiej, tak ważnej dla 90% ludności Rosji, składającej się z wieśniaków-rolników.
To niezadowolenie wyrażało się w dwojaki sposób.
Warstwy reakcyjne zaczęły się organizować, czyniły to jednocześnie partje rewolucyjne. Starcie się tych sił było nieuniknione.
Będąc na początku tego roku w Petersburgu, byłem świadkiem zjawienia się pierwszych zarodków tych organizacyj, które już — w przeczuciu przyszłych wystąpień czynnych — zaczęły się tworzyć.
Siły reakcyjne skupiać się poczęły w tak zwanych „czarnych setkach“, mających jako hasło: „monarchizm, prawosławie, rosyjski nacjonalizm“.
Dziwną mieszaniną klas, poziomu umysłowego i przekonań społecznych swych członków były te „czarne sotnie“. Śród nich spotykało się najczystszej krwi arystokratów: książąt Wołkońskich, hrabiów Bobrińskich, książąt Uchtomskich; doktora medycyny Dubrowina; prokuratora Zamysłowskiego i adwokata Bułacela; popa Wostorgowa i arcybiskupa Makarego; byłych więźniów kryminalnych i różne męty ludzkie z wielkich miast, tak poetycznie opisywane i idealizowane przez słynnego pisarza, Maksyma Gorkiego; obok tych typów z dna społecznego stali słynni uczeni — prof. Martens i prof. Pichno. „Czarne setki“ po manifeście 1 listopada złączyły się w jedną, wszechrosyjską organizację „Związku Narodu Rosyjskiego“, którego honorowym prezesem był.. car Mikołaj II.
Car i następca tronu nosili na piersiach znak tego związku, który był państwem w państwie, pozostając bezkarnym za popełnianie najohydniejszych i najbardziej krwawych zbrodni.
Postawiwszy sobie za zadanie zwalczanie rewolucji i jej tworu, parlamentu, „Związek narodu rosyjskiego“ oskarżył o rewolucyjność i o rozszerzanie ducha przewrotu w narodzie — nierosyjską część ludności imperjum, a więc Polaków, Gruzinów, Łotyszów, Żydów i... rosyjską inteligencję.
Warstwy rewolucyjne, do których należała najlepsza część inteligencji rosyjskiej, a także masa robotnicza i wszystkie związki zawodowe, również zorganizowały się i wybrały organ naczelny, kierujący rewolucją. Była nim Rada „robotniczych deputatów“, na czele której stanął młody adwokat, Chrustalew-Nosar i... późniejszy władca „czerwonej Rosji“, Bronsztejn-Trocki.
„Związek narodu rosyjskiego“ sformował oddziały zdeklasowanych ludzi: byłych więźniów kryminalnych, zbrodniarzy, żebraków, ludzi, nie mających żadnych określonych zajęć i żyjących z dnia na dzień, jak ptaki niebieskie, spędzających dzień w szynkach lub w parkach zamiejskich, a noc w przytułkach noclegowych lub aresztach policyjnych. Oddziały te zaczęły grasować po miastach. W 1905 roku krwawą falą przeszły przez sto miast pogromy, podczas których zabito około 4.000 i raniono około 10.000 ludzi.
Szczególnie znamienny był pogrom, dokonany 20 października w Tomsku na Syberji, szczegółowo opisany przez jednego z moich słuchaczy, studenta politechniki, a później posła do parlamentu, A. A. Skorochodowa.
Tłumy mieszkańców miasta, przeważnie urzędników, profesorów, nauczycieli i studentów, zebrały się w gmachu teatru celem wyrażenia radości z powodu manifestu, nadającego Rosji nowoczesną konstytucję. Podczas gdy w teatrze słuchano mów, wyjaśniających znaczenie tego aktu politycznego, główną ulicą sunął pochód, złożony z robotników, pracujących w rzeźniach miejskich, przy ładowaniu statków i kryp na rzece, byłych aresztantów a nawet mieszkańców więzienia kryminalnego, specjalnie na ten dzień zwolnionych. W tłumie prawie zupełnie dzikich, pijanych i zdemoralizowanych ludzi kręcili się agenci policji politycznej, podburzając i jątrząc przeciwko inteligencji. Na czele pochodu niesiono portret cara i kilka chorągwi kościelnych. Gdy tłum, uzbrojony w grube kije, kastety i noże, przechodził przed domem miejscowego biskupa, Makarego, „świątobliwy starzec“ wyszedł na balkon i błogosławił pochód, wzywając do wyrażenia uczuć patrjotycznych, co oznaczało walkę za nieograniczoną władzę monarchy. Tłum rzucił się do teatru, i rozpoczął się mord. Tych, którzy zdołali wymknąć się, chwytano na ulicy, zabijano kijami, strzelano do nich, lub wrzucano do rzeki. Dnia tego zginęło 1,200 ludzi, a wśród nich znany inżynier, pomocnik naczelnika kolei syberyjskiej, Polak — Klonowski.
Osobiście znałem biskupa Makarego. Mały, chudy starzec o ascetycznej twarzy, przypominającej stare, święte obrazy bizantyjskie, był synem chłopa syberyjskiego. Mało wykształcony, zesztywniały w psychologji caryzmu i prawosławia, był człowiekiem przebiegłym, złośliwym i zacofanym w przekonaniach, prześladującym wszelkie nowe, świeże prądy w kościele i społeczeństwie. Zrobił karjerę na krzewieniu prawosławia wśród tubylców Ałtaju, których spajał wódką i chrzcił, gdy pod wpływem alkoholu byli nieprzytomni. Po pogromie tomskim zaczął szybko posuwać się w hierarchji kościelnej. Został arcybiskupem, w kilka lat później członkiem Synodu, czyli ministerstwa wyznania prawosławnego, a wkrótce potem — metropolitą moskiewskim. Na tem najwyższem stanowisku w kościele prawosławnym naraził się jednak carowej, gdyż należał do spisku duchownych, którzy podczas wojny światowej dążyli do rozwodu cara z carową Aleksandrą, znienawidzoną przez niektóre wpływowe grupy arystokracji rosyjskiej.
W taki krwawy i antypaństwowy sposób działały w imię „cara, prawosławia i ojczyzny“ organizacje, należące do „Związku narodu rosyjskiego“.
Niedaleko od nich odeszły i partje liberalno-rewolucyjne. Psychologja burzycielska Rosjan i tu panowała wszechwładnie.
Liberali i rewolucjoniści rozumieli, że siłami inteligencji i proletarjatu pracującego nie potrafią zmusić rządu i cara do zupełnej reformy w duchu parlamentarnym. Trzeba było rzucić w wir walki politycznej siłę realną, której nie mogłyby zwalczyć wierne carowi wojska. Taką siłą była masa wieśniacza. Hasło, rzucone w stumiljonowe mrowie dzikich, głodnych i zrozpaczonych chłopów, było jakoby palącą się pochodnią, ciśniętą do stogu siana. Pożar odrazu ogarnął cały kraj. Była to wojna wieśniacza. Chłopi rzucili się do rabowania właścicieli większych posiadłości ziemskich. Plondrowano dwory, zabierano zapasy zboża i mąki, konfiskowano bydło, zagarniano ziemię bezprawnie na korzyść okolicznych wieśniaków. Zbrodnicze, niszczycielskie instynkty Rosjanina przejawiły się tu w całej pełni.
Widziałem później rezultaty tej chłopskiej rewolucji w gubernji petersburskiej, gdzie wieśniacy napadli na majątek ziemski Manujłowo, należący do S. M. Pawłowicza. Piękny, historyczny pałac, w którym były pamiątki po, mieszkającym tu niegdyś, największym z historyków rosyjskich — Karamzinie, splondrowano doszczętu — meble porąbano, obrazy pocięto, zwierciadła pobito, a z książek ułożono stos przed domem i zapalono. Rasowym koniom odrąbano nogi do kolan, psy myśliwskie powieszono, krowy i barany porżnięto na mięso.
Takie sceny w końcu 1905 r. odegrały się w 49 gubernjach Rosji europejskiej, szczególnie zaś tragicznie w kraju nadbałtyckim, gdzie chłopi-Łotysze wycinali w pień swoich panów, baronów niemieckich[1].

Rzeka krwi i zniszczenie brały swój początek w zbrodniczej psychologji Rosjan, niezależnie od tego, czy należeli do postępowych i rewolucyjnych organizacyj, wrogich caryzmowi, czy do reakcyjnego „Związku narodu rosyjskiego“, broniącego tegoż caryzmu.
Wieża w Laojanie.

Jest to zjawisko charakterystyczne dla Rosji. Obserwowałem je później — podczas wojny z Niemcami, gdy wojska rosyjskie dopuszczały się najokropniejszych, najdzikszych mordów i rabunku w miastach Prus Wschodnich i Austrji, i gdy w tym rabunku brali udział oficerowie, należący do arystokratycznych rodzin. Widziałem przejawy tej azjatyckiej psychologji wojowniczych koczowników, tak właściwej Rosjanom, podczas wojny domowej za rządu Sowietów. W bratobójczej walce czerwoni i biali prześcigali się wzajemnie w przelewie krwi, w niszczeniu dobytku szeregów pokoleń narodu, w okrucieństwie, w pomysłowości zbrodni. Nie wiem, którzy są lepsi, a którzy gorsi, ale wiem, że przed obliczem Boga-Sędziego staną w szatach, zalanych krwią braci swoich i tych niewinnych narodów i plemion, które zrządzeniem surowego losu miały nieszczęście wchodzić w skład imperjum, a później rzeczypospolitej rosyjskiej.
Cios, zadany wojną wieśniaczą, był bardzo dotkliwy, gdyż pobudził synów chłopskich, służących w armji i flocie, do protestu i buntów.
Taka to fala wielkiej, krwawej powodzi waliła za mną, gdym powracał do Mandżurji.


ROZDZIAŁ DRUGI.
BUDZĄCY SIĘ WULKAN.

W Charbinie zastałem już wielki ruch. Ludność organizowała się w różne związki. Najpotężniejszym liczebnie i pod względem jakościowym był związek kolejowy, obejmujący inżynierów, urzędników i robotników. Lecz wkrótce dowiedziałem się, że przybyli z Rosji europejskiej agenci policji politycznej utworzyli „Związek narodu rosyjskiego“. Na czele tego związku stali: rotmistrz Jerofiejew, jeden z miejscowych kupców i kilku popów. Do nich potajemnie przyłączyło się kilku inżynierów i urzędników kolejowych.
Przez miesiąc żadnych wystąpień rewolucyjnych nie było. Życie płynęło spokojnie. W związkach cała działalność była skoncentrowana na uświadamianiu członków w kwestjach społecznych i politycznych i na wykładach prawa konstytucyjnego i państwowego.
Na teatrze wojny zaszły też wielkie zmiany. Wojna była skończona. Armja pozostawała jeszcze pod dowództwem generała Liniewicza na pozycjach Sypingaju i oczekiwała na ewakuację. Jedyna kolej była bardzo zniszczona forsownem przewożeniem wojsk i materjałów wojennych, nie miała dostatecznej ilości wozów i, oprócz tego, za Uralem ciągle wybuchały strajki kolejowe, tamując ruch pociągów. Wojska więc, ewakuowane z Mandżurji, byłyby zmuszone zatrzymywać się w pociągach na stacjach kolei syberyjskiej, gdzie nie znalazłyby dostatecznego dla siebie pożywienia, co wywołałoby niezawodnie bunty, grabież mieszkańców i zamieszki. Wszystkie te przyczyny zmuszały generała Liniewicza zatrzymywać armję w Sypingaju i ewakuować stopniowo, małemi partjami. Jednak w armji już wiedziano o pokoju, który, dzięki szlachetnej interwencji prezydenta Stanów Zjednoczonych, p. Roosevelta, został podpisany przez Rosję i Japonję w Portsmuth’ie, i z niecierpliwością wyglądano prędkiego powrotu do Rosji. Zwłoka w ewakuacji budziła niezadowolenie i rozgoryczenie, które łatwo mogły przejść w bunt, jak to stało się już w niektórych pułkach.
Nie sądzone nam było jednak pozostać bezczynnymi świadkami wielkiej tragedji dziejowej, rozgrywającej się na olbrzymiej przestrzeni Rosji, od granicy niemiecko-austrjackiej aż do brzegu oceanu Spokojnego.
23-go listopada 1905 r.[2] związek kolejowy w Charbinie otrzymał telegram od centralnego związku kolejowego z zawiadomieniem, że od godziny 1-szej w nocy na 24-ty listopada ma się rozpocząć strajk wszystkich kolei, poczty i telegrafu, celem poparcia żądania zniesienia kary śmierci w szalejących wszędzie sądach polowych i zawieszenia stanu oblężenia w Polsce.
Tegoż dnia w sali klubu kolejowego odbył się olbrzymi wiec. Pierwszą mowę wygłosił jeden ze starszych inżynierów kolei wschodnio-chińskiej, Polak, p. Ignacy Nowakowski, wyjaśniając znaczenie protestu związku kolejowego i zbrodnie rządu, który doprowadził naród rosyjski i politycznie z nim związane narody, istniejące w granicach państwa, do krwawej i ponurej wojny domowej.
Pod wpływem tej bardzo energicznej mowy, wiec postanowił wyłonić z siebie Komitet Naczelny, który miał objąć administrację kraju. Do tego komitetu zostałem wybrany głosami ludności europejskiej w Mandżurji i przedstawicieli Władywostoku, powiadomionego telegraficznie o wypadkach. Oprócz mnie i Nowakowskiego, zostali wybrani Polacy: Sass-Tisowski, M. Łuszczyński, E. Ceglarski, A. Kozłowski, a z Rosjan pomocnik naczelnika kolei wschodnio-chińskiej B. Lepeszyński, główny naczelnik ruchu, inżynier K. von Dreyer i inni w liczbie 56 osób.
W godzinę później komitet zebrał się na pierwsze posiedzenie dla obrania prezydjum. Zaszczycony zaufaniem delegatów, zostałem wybrany na prezesa Komitetu Naczelnego. Natychmiast wyprawiłem telegram do naczelnego wodza, generała Liniewicza, do dowódcy tyłów armji, generała N. J. Iwanowa, i naczelnika kolei wschodnio-chińskiej, generała D. L. Horwatta, zawiadamiając ich, że Komitet ujmuje w swe ręce całe życie kraju, zawiesza ruch pociągów pasażerskich, natomiast zwiększa ilość pociągów wojskowych dla ewakuacji armji, która powinna w swoim kraju stanąć w obronie praw ludu i do walki z występnym rządem.
Natychmiast wszystko ruszyło do pracy i, doprawdy podczas tego dziwnego „strajku“ pracowano trzy razy więcej i staranniej, niż w zwykłym czasie!
Wkrótce po wysłaniu telegramu odwiedził mnie specjalnie wysłany przez generała Liniewicza jego adjutant. Miał ze mną długą i poufną rozmowę, w której wyjaśnił, iż tylko Komitet Naczelny może uprzedzić wybuch buntu w armji, i że generał Liniewicz całkowicie ufa Komitetowi i polega na nim. Na mocy tej rozmowy zwróciliśmy się do armji z proklamacją, wyjaśniającą obecną sytuację w Rosji i obowiązki żołnierza — obywatela.
W armji wszystko się uciszyło, i nasz wpływ zwiększał się z każdym dniem, tem bardziej, że przyśpieszyliśmy ewakuację, polepszyliśmy aprowizację oddziałów na etapach, pomoc lekarską i obejście się z żołnierzami.
Takie powodzenie charbińskiego komitetu rewolucyjnego zyskało dla niego uznanie innych komitetów na Dalekim Wschodzie i te uważały go za Centralny Komitet rewolucyjny na całym Wschodzie.
Na olbrzymiej przestrzeni — od granicy Mandżurji do oceanu Lodowatego i dalej na wschód, a więc kraj amurski, kraj usuryjski i Mandżurja — do frontu japońskiego, mające autonomiczne rządy, pozostawały jednak pod wpływem naszego komitetu.
Władze uznały nas również. General Liniewicz radził się nas we wszystkich ważnych sprawach, a niektóre rozkazy jego do armji szły z moim i jego podpisem: naczelnik drogi, generał Horwatt, był doradcą komitetu, uznając jego autorytet; policja z Polakiem, pułk. Zarembą na czele dobrowolnie przeszła pod rozkazy komitetu, zarówno jak wszystkie samorządy miast i osad.
Tylko dowódca tyłów armji, generał N. J. Iwanow, chociaż nie protestował, jednak trzymał się polityki wyczekującej.
Jednocześnie ten zdradziecki generał, który później tak nieudolnie w r. 1915 dowodził 4-ą armją rosyjską na froncie austrjackim, wszedł w konszachty z policją polityczną i ze „Związkiem narodu rosyjskiego“, chcąc wnieść rozłam do naszego komitetu.
Pierwszy cios otrzymaliśmy piątego dnia istnienia naszego komitetu, gdy połowa jego, złożona z robotników, wystąpiła, oświadczając, że „nie chce współpracować z burżuazją i inteligencją“ i że tworzy osobny komitet.
Nie mogłem dojść do porozumienia z przywódcami odłamu robotniczego i udało mi się tylko ściśle określić zakres działalności tego „robotniczego komitetu“, a mianowicie, że miał on kierować życiem warsztatów kolejowych, nie wtrącając się do ogólnego kierunku, nadawanego przez Komitet Naczelny.
Prezesem komitetu robotniczego został obrany przyjezdny z Rosji ślusarz, F. Iwanow.
Naczelnik policji, pułkownik Zaremba — Polak — i jego pomocnik, Niemiec, rotmistrz von Ziegler, pod sekretem donieśli mi, że Iwanow jest tajnym agentem policji politycznej i jest w bliskich stosunkach ze „Związkiem narodu rosyjskiego“. Miał on polecenie rozpoczęcia wojny domowej na Dalekim Wschodzie i wciągnięcia armji do tej walki mas robotniczych z inteligencją, aby tem samem dać rządowi możność wysłania z Syberji oddziału karnego dla zlikwidowania rewolucji na terenie mandżurskim.
Plan był pomyślany dobrze, z tą wyrafinowaną zdradliwością bizantyjską, która zawsze cechowała carski rząd rosyjski i cechuje — bez żadnych zmian — sowiecki rząd moskiewski.
Ujrzałem przed sobą zupełnie wyraźnie cały ogrom niebezpieczeństwa.
Młody byłem wtedy i niedoświadczony, ale zato miałem jedną cechę dobrą na „prezydenta“ rządu tymczasowego, jakim, wskutek zbiegu okoliczności, stał się nasz komitet.
Cechą tą była śmiałość.
Skorzystałem z niej w sposób bardzo prosty.
Zabrawszy ze sobą jednego z członków komitetu, młodego urzędnika kolejowego, Własienkę, wsiadłem do powozu, zaprzężonego w ślicznego, białego konia-araba, Nizama, mądrego i spokojnego, jak Ben-Akiba, i pojechaliśmy.
Dlaczego wybrałem Własienkę?
Przyczyna była następująca.
Zamierzałem zrobić trzy wizyty i to tego rodzaju, że, oprócz biletów wizytowych, grzecznych i przekonywających słów, potrzebowałem jeszcze pewnych argumentów. Te argumenty posiadał Własienko. Pewnego razu widziałem, jak podczas burzliwego posiedzenia komitetu, gdy partja robotnicza zaczynała dążyć do rozłamu, rozgniewany Własienko, słuchając nudnych i bezsensownych protestów robotników, nie wytrzymał i pięścią walnął w stół.
Otóż wtedy odłupał cały róg stołu, a ja dobrze sobie zapamiętałem, że ten człowiek w chwili potrzeby będzie mógł przekonać przeciwnika o słuszności swojej sprawy.
Własienko przed służbą na kolei był wachmistrzem w huzarskim pułku gwardji cesarskiej, gdzie słynął ze swojej fenomenalnej siły.
Z tym „przekonywającym“ towarzyszem wyruszyliśmy na wizyty.
Najpierw odwiedziliśmy rotmistrza Jerofiejewa.
Ten, gdy mnie zobaczył, zmieszał się, zdradzając się ostatecznie.
Powiedziałem mu, że wiem o jego podziemnej robocie, jako prezesa „Związku narodu rosyjskiego“, wiem, z kim się komunikuje i jakie ma plany.
— Przyjechałem poto, aby poznać rotmistrza i uprzedzić go o konsekwencjach jego działalności, gdyż nie chciałbym, aby one były dla niego zbyt przykre — rzekłem.
— Co mi może grozić? — zawołał dość hardym tonem.
— Sąd rewolucyjny, mój panie, i — przepraszam — stryczek! — odparłem surowym głosem, a Własienko bardzo obrazowo demonstrował rękoma nietylko samo powieszenie, ale nawet pokazał mu na swej twarzy, jak będzie wyglądał rotmistrz na stryczku.
Rozstaliśmy się grzecznie, a na odchodnem powiedziałem:
— To nie są żarty, rotmistrzu! Moja wizyta u pana jest pierwszą jaskółką. Jestem obecnie w roli anioła-zwiastuna śmierci... Do widzenia!...
Zupełnie taka sama była wizyta nasza u drugiego działacza „czarnej sotni“, kupca Czistiakowa.
Przyjął wizytę i oznajmienie moje ze spokojem i tylko, gdy odchodziliśmy, mruknął:
— Zobaczymy!
— Pewno, że zobaczymy — natychmiast odpowiedział Własienko — ale to zobaczenie będzie już ostatniem dla was, albo dla nas...
Trzecia wizyta była bardziej frapująca.
Prezesa komitetu robotniczego znaleźliśmy w towarzystwie trzech drabów. Siedzieli w mieszkaniu Iwanowa i pili. Butelki z wódką i resztki kiełbasy świadczyły o tem. Na nasz widok powstali w dość groźnej postawie, głośno sapiąc. Przypisałem to nietyle ich gniewowi, ile działaniu alkoholu.
— Pan, panie Iwanow, jest agentem policji politycznej i chce wywołać wojnę domową w Mandżurji, wmieszać w nią armję i zgubić całą sprawę. Wiem wszystko, a mogę przytoczyć dowody przed sądem robotniczym. Daję panu trzy dni do namysłu. Po tym terminie albo pan na zawsze porzuci Mandżurję, albo będzie aresztowany i...
Nie wiedziałem jeszcze, co mam mu powiedzieć, gdy Własienko swoim tenorowym, figlarnym głosem wypalił:
— ...i powieszony!...
Iwanowowi oczy błysnęły i zrobił ruch w stronę łóżka. Jednak Własienko uprzedził go. Skoczył i z pod poduszki wyciągnął duży rewolwer Nagana. Spokojnie otworzył go, wytrząsnął na dłoń naboje, wysypał je do kieszeni, a rewolwer położył na poprzedniem miejscu.
— Przepraszam... — mruknął przytem.

Mur miejski w Laojanie.

Obecni porozumiewawczo spojrzeli po sobie. Szybko włożyłem rękę do kieszeni tużurka, gdzie spoczywał Browning, ale Własienko odrazu zgasił namiętności naszych przeciwników. Schylił się i podniósł ciężką ławkę drewnianą, a uczynił to z taką czarującą gracją i czyniącą wrażenie łatwością, że ponura czwórka opuściła oczy ku ziemi i nie ruszała się z miejsca.
— Więc daję trzy dni do namysłu — powtórzyłem, i razem z Własienką opuściliśmy tę norę ohydnego agenta policji, gdzie przy butelce wódki obmyślano podły, zbrodniczy plan przelania krwi i zdrady tchórzliwej, podziemnej.
Nazajutrz doniesiono mi, że komitet robotniczy, czyli, jak go nazywano, „Mały Komitet“, obrał sobie innego prezesa, ponieważ Iwanow znikł bez śladu.
Widocznie, nastraszyły go narazie moje słowa i argumenty Własienki.
Jednak zmiana prezesa nie wniosła uspokojenia w masy robotnicze. Pokazywano mi kilka razy na dzień coraz to nowe proklamacje, wydawane przez „Mały Komitet“, a nawołujące żołnierzy i marynarzy do wymordowania wszystkich oficerów, do podziału zaopatrzenia bojowego i do napadu na miasta, gdzie miały swoje siedziby „znienawidzona burżuazja i inteligencja“. W innych odezwach „Mały Komitet“ żądał uzbrojenia robotników, rozpoczęcia wojny z burżuazją i inteligencją i konfiskaty ich majętności na rzecz „ludu“. Z telegramów dowiedziałem się, że takie odezwy wywierają silne wrażenie na robotników w innych miastach Syberji, szczególnie zaś we Władywostoku, Chabarowsku, Mikołajewsku nad Amurem i Błagowieszczeńsku, gdzie masy robotnicze zaczynają się burzyć i wyrywać z pod władzy naszego Centralnego Komitetu. W Mikołajewsku dzikie bandy wyrzutków społeczeństwa, złożone przeważnie ze zbiegów więziennych, a pracujące przy połowie ryb u ujścia Amuru do morza, zrabowały składy towarowe swoich gospodarzy i podpaliły ich domy; w Błagowieszczeńsku tłum pijanych robotników z kopalni złota napadł na bank, usiłując dostać się do cementowych lochów, gdzie przechowywano bloki złota. Generał Liniewicz pisał do mnie, że w wojsku odezwy komitetu robotniczego z Charbina też nie przechodzą bez echa i powodują surowe wyroki sądu polowego.
Wypadki tak się złożyły, że nasz Komitet nagle ujrzał przed sobą dwóch wrogów.
Jeden nadciągał już z zachodu. Były to karne oddziały dwóch najbardziej reakcyjnych generałów: Mellera i Rennenkampfa. Obaj mieli za zadanie zdławić ruch rewolucyjny na Syberji. Od Uralu do Zabajkala szalały sądy polowe, skazujące setki ludzi na śmierć przez powieszenie lub rozstrzelanie. Generał Rennenkampf szedł przez Zabajkale i zbliżał się już do granicy Mandżurji.
Drugim wrogiem był „Mały Komitet“. Zamierzał wszcząć wojnę domową i wnieść rozkład moralny do armji. Ten wróg był stokroć niebezpieczniejszy, gdyż rozumieliśmy, że po jego zwycięstwie, natychmiast nastąpi anarchja, tem straszniejsza, że rej w niej wodzić będą najdziksze, najniemoralniejsze i najokrutniejsze osobniki, których było pełno na rosyjskim Dalekim Wschodzie.
Działalność „Małego Komitetu“ była przepowiednią tego, co w 13 lat później uczynili Lenin i Trocki, oddawszy na początku okresu bolszewizmu władzę w ręce zbrodniczych wykonawców ich planów.
Wtedy jednak nic jeszcze nie słyszeliśmy o bolszewizmie i komunizmie, lecz rozumieliśmy całą grozę anarchji, do której dążył „Mały Komitet“, złożony z ciemnych i podżeganych przez policję polityczną i „Związek narodu rosyjskiego“, robotników.
Był jeszcze trzeci wróg, a była nim armja, która, w razie gdyby energicznie przez nas prowadzona ewakuacja zatrzymała się nagle, rzuciłaby się na nas z bronią w ręku, a wtedy w potokach krwi utonąłby Centralny Komitet, robotnicy, ludność po miastach i sama armja, która nie znalazłaby dla siebie pożywienia i w zimie niezdołałaby przedostać się do zaludnionych miejscowości Syberji.
Wypadki zmusiły nas stać się obrońcami porządku państwowego na całym Wschodzie, tego porządku, którego utrzymać i obronić nie mogły władze carskie i naczelne dowództwo armji.
Jednocześnie musieliśmy walczyć na trzy fronty, aby podołać naszemu zadaniu, wymagającemu od nas energji, stanowczości i dobrze obmyślonego planu.
Zaczęliśmy od walki z generałem Rennenkampfem. Generał szedł przez Zabajkale ze swym oddziałem, pozostawiając poza sobą trupy rewolucjonistów i dopuszczając się straszliwych okrucieństw. W rozsyłanych na wszystkie strony depeszach groził straszliwą zemstą Centralnemu Komitetowi, nazywając go „rządem rewolucyjnym“. Na Dalekim Wschodzie powstała panika i oburzenie. Nietylko „Mały Komitet“, ale niektórzy moi koledzy dowodzili konieczności wysadzenia w powietrze mostów kolejowych, aby zatrzymać pochód Rennenkampfa, gdy przekroczy granicę Mandżurji. Żądania tego rodzaju stawały się coraz bardziej natarczywe. Widząc to, zwróciłem się do naczelnego wodza, generała Liniewicza, aby zechciał zapobiec katastrofie i wstrzymać dalszy pochód Rennenkampfa. Liniewicz zrozumiał grożące niebezpieczeństwo i wydał rozkaz zbliżającemu się oddziałowi karnemu, aby się zatrzymał i wycofał z Zabajkala. A był potemu wielki czas! Oficerowie groźnego i okrutnego generała już prowadzili wywiad w Mandżurji i sporządzali listy tych działaczy rewolucyjnych, którzy mieli być po przyjściu oddziału karnego oddani pod sąd polowy i rozstrzelani. Na tej liście nazwisko moje, niestety, wbrew alfabetycznemu porządkowi stało na pierwszem miejscu.
Pomiędzy Rennenkampfem, opatrzonym w specjalne pełnomocnictwa, a generałem Liniewiczem wynikła ożywiona korespondencja; niewiadomo jednak, czemby się to wszystko skończyło, gdyby nie zupełnie nieoczekiwany wypadek. Syn jakiegoś urzędnika kolejowego, rozstrzelanego przez oddział Rennenkampfa, rzucił do wagonu generała bombę. Generał, chociaż nie był w tej chwili w swoim wagonie, a więc nie ucierpiał od wybuchu, jednak zrozumiał, że grozi mu niechybne niebezpieczeństwo, więc nagle przystał na żądania Liniewicza i bardzo prędko odjechał do Rosji europejskiej.
W ten sposób rozwiało się niebezpieczeństwo od zachodu.
Następnym etapem była walka z „Małym Komitetem“, coraz bardziej przybierającym formy anarchiczne. W swoim komitecie mieliśmy wiadomości, że nasz przeciwnik wzmocnił się, zwiększywszy ilość swoich członków nowymi osobnikami, podstawionymi przez policję polityczną oraz przez oficerów oddziału Rennenkampfa. Oprócz tego, do tej organizacji, pod maską socjalistów, wstąpiło kilku przybyłych z Rosji europejskiej czynnych członków bojówek „Związku narodu rosyjskiego“. Mały Komitet zaczął, jak nam doniesiono, tworzyć organizacje bojowe, skierowane przeciwko burżuazji i inteligencji, utrzymującej porządek państwowy i społeczny na rosyjskim Dalekim Wschodzie.
Trudno było znaleźć drogę do tego środowiska zupełnie zbuntowanych i oszalałych ludzi. Długo nie wiedzieliśmy, w jaki sposób można oddziałać na „Mały Komitet“. Drogę do niego znalazł białowłosy, poważany przez wszystkich, surowy z pozoru, rozumny inżynier Nowakowski.
Śród robotników kolejowych była znaczna ilość Polaków. Oddawna już pracowali w Mandżurji, dokąd ich sprowadzili, budujący kolej wschodnio-chińską, inżynierowie Polacy z p. S. Wachowskim na czele. Oprócz Polaków, było sporo innych cudzoziemców śród robotników: Łotyszów, Niemców, Włochów i Greków. Wszyscy cudzoziemcy, jako ludzie o kulturze europejskiej, byli naturalnymi przeciwnikami nieładu i nie mogli pogodzić się z anarchją, która zakradła się do „Małego Komitetu“, narzucającego wszystkim robotnikom swoją wolę.
Rozumny Nowakowski wykorzystał to. Zaprosił cudzoziemskich robotników do siebie i zorganizował bardzo poważną opozycję w „Małym Komitecie“. Jednocześnie, przez władze chińskie i agentów państw cudzoziemskich, postaraliśmy się oddziałać na Chińczyków i na robotników, przybyłych z zachodniej Europy. Udało się nam to w znacznym stopniu. Prezydjum „Małego Komitetu“, złożone z anarchistów, straciło dużo ze swych zwolenników i pomocników.
Byłem pewny, że przy nowych wyborach potrafimy przeprowadzić elementy bardziej lojalne.
Zdawało się, że z tej strony już nic nam nie grozi i że główne niebezpieczeństwo minęło, lecz zjawiło się nowe, w łonie naszego komitetu.
Rozpoczęły się niespodziewane konflikty pomiędzy różnemi odłamami: republikanami, monarchistami i socjalistami.
Zupełnie niespodziewanie zaczęliśmy odczuwać, iż coś się zepsuło w mechanizmie Komitetu Centralnego. Dopiero znacznie później dowiedziałem się, że przewrotna polityka wrogów rewolucji wtargnęła do komitetu i zaczęła tworzyć opozycję. Przeprowadzaliśmy jednak niewzruszenie wszystkie nasze postanowienia z tą tylko różnicą, że szło to z wielkim trudem, śród sporów, intryg i całej powodzi mów, któremi opozycja zamierzała zdyskredytować i osłabić autorytet komitetu. Dla przeprowadzenia najmniejszego projektu trzeba było wysłuchiwać długich mów, wniosków, kontrpropozycyj i t. p., a że członków komitetu było 63-ch, „zabawa w mały parlament“, jak to nazywałem, zabierała zbyt dużo czasu. Zaczęły się gromadzić stosy nierozpatrzonych a pilnych spraw. Pojąłem grożące niebezpieczeństwo, gdy ster życia na Dalekim Wschodzie wypadnie nam z rąk i gdy wypadki popłyną z prądem. Postanowiłem zrobić coup d’état. Naradziwszy się z kilkoma starszymi i bardziej wpływowymi kolegami z komitetu, z Nowakowskim, Łepeszyńskim i Dreyerem na czele, na najbliższem posiedzeniu, w obecności zaproszonych wyborców, wystąpiłem z oskarżeniem komitetu o obstrukcję i oznajmiłem, że rozwiązuję komitet, pozostawiając w nim tylko tych pięciu członków, którzy pełnią czynności faktyczne, kierując pewnemi prądami życia społecznego i państwowego na Dalekim Wschodzie. W tym momencie bardzo nas podtrzymała kolonja cudzoziemska w Charbinie i we Władywostoku, wyrażając swoje zaufanie „piątce“.
Narobiliśmy sobie nowych wrogów, lecz jednocześnie mieliśmy rozwiązane ręce, i praca nasza poszła szybko i pomyślnie. Generał Liniewicz był bardzo zadowolony z takiego obrotu sprawy, ale zato dowódca wojsk, stojących na tyłach armji, generał N. I. Iwanow, który sympatyzował z reakcyjnym Związkiem narodu rosyjskiego, rozpoczął otwartą agitację przeciwko nam, jątrząc „Mały Komitet“ i grupy reakcyjne a bombardując Petersburg telegramami o konieczności dymisji Liniewicza i aresztowania „piątki“. Zmuszeni byliśmy uprzedzić generała Iwanowa, że jego działalność wywołała takie oburzenie, iż „piątka“ nie bierze na siebie odpowiedzialności, w razie jeżeli padnie on ofiarą zamachu terorystycznego. Nie był to bynajmniej wymysł, gdyż niedawny członek komitetu, Własienko utworzył oddział śmiałych ludzi, którzy tylko czekali chwili, aby wystrzelać reakcyjnych generałów: Iwanowa, Nadarowa i Batjanowa, oraz wszystkich wykrytych potrochu agentów policji politycznej z pułkownikiem żandarmów, Fiedorenką, na czele. W wykryciu tych ludzi dopomagali kierownicy policji miejscowej, pułk. Zaremba, rotmistrz von Ziegler i kapitan Arszaułow we Władywostoku. Tymczasem trzymaliśmy rękę na pulsie tej grupy i wstrzymywaliśmy ją od zbyt energicznych wystąpień.
Generał Iwanow uląkł się i wcale nie pokazywał się na mieście, nie wychodząc ze swego domu.
Tymczasem zwróciliśmy baczną uwagę na armję, starannie demoralizowaną przez „Mały Komitet“ i członków organizacyj reakcyjnych. Organizacje te zasypywały armję proklamacjami, nawołującemi do wymordowania oficerów, do rabunku domów burżuazji i inteligencji i do zemsty nad „piątką“ rządzącą.
Broń do walki z tem niebezpieczeństwem znaleźliśmy w psychologji samych żołnierzy, pozostających w Mandżurji. Wiedzieliśmy, że jedynem pragnieniem tych ludzi był jak najprędszy powrót do Rosji, i uderzyliśmy w tę strunę duszy wojska. Wydaliśmy proklamację, domagającą się zaufania dla „piątki“, ponieważ najgłówmejszem jej zadaniem jest utrzymanie spokoju i normalnego biegu życia na Dalekim Wschodzie, aby dokonać jak najszybszej ewakuacji armji i zagwarantować jej jak najlepsze utrzymanie i warunki przejazdu do domu.
Rzuciliśmy duże pieniądze, płacąc dodatkowe premje robotnikom za przygotowywanie ciepłych wagonów dla żołnierzy, zorganizowaliśmy intendenturę na froncie i przekonaliśmy naczelnego wodza, żeby oddał pod sąd niektórych urzędników i oficerów za nadużycia, a przytem zwiększyliśmy ruch pociągów ewakuacyjnych. Niebezpieczeństwo, grożące ze strony armji, stopniowo minęło. Żołnierze przybywali i odjeżdżali z Charbina z okrzykami „hurra“ na cześć „piątki“, a generał Liniewicz otrzymał nawet z Petersburga podziękowanie za doskonałą organizację ewakuacji armji mandżurskiej.

Brama miejska w Laojanie.

Na Dalekim Wschodzie nastała znowu cisza.
Wiedzieliśmy, że w Rosji i na Syberji rewolucja już była zdławiona i że tam już wieszano i rozstrzeliwano wszystkich kierowników tymczasowych rządów. Tylko nasza „piątka“ pozostawała w pełni swojej władzy. Postanowiliśmy rozwiązać nasz komitet i bezboleśnie przejść do dawnych form istnienia, lecz, gdy o tem rozmawiałem z sędziwym Liniewiczem, generał prosił, abyśmy tego nie robili, gdyż obawiał się nietaktownych zarządzeń żandarmów, nowego wybuchu oburzenia, nieporządków w armji i wprost klęski.
— Na moją odpowiedzialność — powiedział — prowadźcie dalej waszą pracę. Uważam ją za konieczną!
Powróciliśmy do naszych czynności, chociaż widzieliśmy już przed sobą krwawe widmo zemsty rządu carskiego.


ROZDZIAŁ TRZECI.
WIDMA ŚMIERCI.

O zbliżającem się niebezpieczeństwie coraz częściej przypominać nam zaczynały listy anonimowe. Groziły nam śmiercią z rąk reakcjonistów, anarchistów, lub donosiły o zapadłym już na nas wyroku śmierci w Petersburgu. Niektóre listy wyznaczały terminy napadu na nas. Chodziliśmy uzbrojeni, Własienko ze swoją grupą spełniał obowiązki „gwardji przybocznej“.
Terminy naturalnie mijały i żadnego napadu na nas dotąd nie dokonano, natomiast spostrzegłem, że byłem śledzony bacznie. Jakieś osobniki nieodstępnie chodziły za mną, czaiły się pod płotem przeciwległego domu, rozpytywały kucharza i lokaja o mnie i o tryb mojego życia; pewnego razu wieczorem, siedząc przy biurku, nagle podniosłem głowę i w oknie ujrzałem bladą twarz, pilnie mi się przyglądającą. Porwałem za rewolwer. Odpowiedział mi stłumiony krzyk i tupot nóg uciekającego człowieka. Ani chwili nie wątpiłem, że pewnego wieczora mógłbym dostać kulą przez okno.
Stało się to wkrótce, gdy siedziałem w swojem biurze: coś brzękło, jakgdyby kto cisnął kamieniem w okno. Podszedłem i ujrzałem dziurkę w szybie. Naprzeciwko, na ścianie bielił się odłupany tynk. Kula przebiła szkło i ugrzęzła w ścianie. Zamachu dokonał widocznie niebardzo wprawny strzelec.
Naturalnie, mógł się znaleźć lepszy, a wtedy pomiędzy dziurami w szybie i murze mogłaby być jeszcze jedna — w mojem ciele.
Podobny zamach zdarzył się też w domu Lepeszyńskiego. Jednak „piątka“ nie przerywała swoich czynności.
Podczas jednego z posiedzeń zostałem wywołany przez jakiegoś pana, którego bilet wizytowy mi wręczono. Ponieważ woźny oznajmił, że pan ten ma bardzo pilny interes, wyszedłem i skierowałem się na parter, gdzie znajdował się pokój przyjęć.
Była już dziesiąta wieczór. W pokoju, gdziem przyjmował zwykle interesantów, nikogo nie zastałem. Dyżurny urzędnik powiedział, że jakiś pan czekał tu na mnie, lecz przed chwilą wyszedł na ganek, aby wypalić papierosa.
Wyszedłem na ganek, lecz nikogo nie było. Rozglądając się uważnie, dojrzałem kilka postaci, ruszających się wśród krzaków, rosnących na placyku przed gmachem klubu kolejowego, gdzie się odbywały posiedzenia naszego rządu. Zrozumiałem odrazu, jakiego miałem gościa, więc, przygotowawszy w kieszeni rewolwer do strzału, poszedłem ku czającym się postaciom. Nie wiem, co zaszłoby na placyku, wśród przyprószonych śniegiem krzaków, gdyby nie Własienko, który, dowiedziawszy się o mojem wyjściu, wypadł z dwoma pomocnikami i z krzykiem pędził w moją stronę. Nieznajomi w największym popłochu zaczęli uciekać, gonieni przez Własienkę i jego ludzi, lecz wkrótce dotarli do małych straganów i baraków przekupniów i tam się skryli.
Własienko powrócił wściekły i przysięgał, że w jednym z uciekających poznał anarchistę Iwanowa. Gdy w komitecie opowiedział o wypadku, zaczął nalegać, aby pozwolono mu zaaresztować znanych już nam działaczy grup reakcyjnych, gdyż spodziewał się natrafić wśród nich na Iwanowa, który był agentem policji politycznej.
W parę dni później, pracując w domu, poczułem wyraźny zapach dymu. Zawołałem służącego i kazałem mu sprawdzić, czy się gdzie nie pali. Nie zdołał on jeszcze wyjść z pokoju, gdy ujrzałem kłęby dymu, wydostające się przez szczeliny w podłodze.
Rzuciliśmy się do piwnicy i przekonaliśmy się, że płonie tam duża wiązka gao-lianu, wrzucona przez otwór w fundamencie.
Kilka kubłów wody tymczasem starczyło, aby zagasić pożar, który tylko przypadkowo nie rozrósł się do groźnych rozmiarów.
Daleko gorzej dla nas skończyły się zamachy w innych miejscach. Nieznani zbrodniarze podpalili kilka urzędowych lokali; z wielkim trudem udało się straży ogniowej zlokalizować ogień i obronić od płomieni całą dzielnicę małych, drewnianych zabudowań.
Nazajutrz przybył do mnie policmajster, rotmistrz von Ziegler, i doniósł, że z wiarogodnego źródła otrzymał informacje o postanowionym nowym zamachu na mój dom, wobec czego powinienem się ratować.
Moi koledzy z „piątki“ radzili mi skorzystać z rady policmajstra. Przez parę dni nocowałem u znajomych, rodaków — państwa Romanów, nikomu nie mówiąc, gdzie będę tej nocy.
Był to czas bardzo trwożny, gdyż z Petersburga przyszły wiadomości, że rząd carski już ostatecznie zlikwidował ruch rewolucyjny i zamierzał przystąpić do wyłapania wybitnych jego kierowników, aby rozpocząć sądy nad nimi. Doniesiono nam, że sędziowie ze specjalnemi pełnomocnictwami już wyjechali na Syberję, i że tajne instrukcje zostały już przesłane tym agentom policji politycznej, którzy pracowali na Dalekim Wschodzie.
Te wiadomości spowodowały popłoch, najpierw w „Małym Komitecie“. Robotnicy zaczęli uciekać z Mandżurji, oskarżając nas o to, „żeśmy ich wciągnęli do rewolucji“. Niektóre odłamy „Małego Komitetu“ posłały nawet swoich delegatów do generała Iwanowa, aby zapewnić go o swej lojalności i prosić o obronę. Generał obiecał im pomoc i zgodził się z tem, że cała wina powinna spaść na Komitet Centralny.
Z Moskwy od ukrywającego się już „Związku związków“ nadszedł tymczasem telegram z rozkazem przerwania jawnych czynności rządu rewolucyjnego i przejścia w ukrytą formę organizacji, oddziaływającej na przebieg spraw na Dalekim Wschodzie.
Pamiętam dobrze, jakgdyby działo się to wczoraj, ostatnie posiedzenie naszego komitetu. Zważywszy wszystko i oceniwszy dokładnie stan polityczny Rosji, przyszliśmy do przekonania, że zarówno Centralny, jak i „Mały Komitet“ powinny być rozwiązane. Chodziło teraz o to, aby „Mały Komitet“ zgodził się z naszem postanowieniem, gdyż wiedzieliśmy, że zemsta rządu petersburskiego dosięgnie nas, nie chcieliśmy więc, aby cierpiała większa liczba ludzi i żeby oskarżenie nie miało zbyt uzasadnionych punktów, zaczerpniętych z działalności „Małego Komitetu“. Mieliśmy informacje, że po ucieczce niektórych czynnych członków tego komitetu, zagarnęły w nim władzę elementy anarchiczne i zbrodnicze i z chwilą naszego ustąpienia poprowadzą taką politykę, która krwią zaleje cały olbrzymi kraj i pociągnie za sobą zemstę rządu petersburskiego.
Była godzina druga w nocy.
„Piątka“ nasza radziła nad sposobem, w jaki udałoby się najskuteczniej przerwać działalność całego komitetu. Nagle coś mnie tknęło. Przyszło jakieś jeszcze niejasne postanowienie, lecz silne i pełne woli. Powiedziałem kolegom, że zaraz to uczynię, i wyszedłem.
Zatelefonowałem do domu i wkrótce przyjechał mój stangret, Mikołaj, młody, sprytny chłopak, z wózkiem zaprzężonym w białego „Nizama“. Kazałem mu jechać do „Małego Komitetu“.
Minęliśmy śpiące miasto i zaczęliśmy się zagłębiać w labirynt wąskich uliczek dzielnicy warsztatów kolejowych. Zatrzymałem się przed długą, starą szopą, gdzie się odbywały posiedzenia „Małego Komitetu“. Kazałem Mikołajowi, aby patrzał w okno i, gdy zdejmę kapelusz, zaczął szybko chodzić pod oknami i wykrzykiwać różnemi głosami.
Okna szopy były oświetlone, przez mętne szyby ujrzałem kilkunastu robotników, siedzących przy stole i hałaśliwie rozprawiających. Wśród nich spostrzegłem miejscowego prezesa „Związku narodu rosyjskiego“.
Szarpnąłem drzwi i wszedłem do izby.
Moje zjawienie się było tak nieoczekiwane, że wszyscy porwali się na równe nogi i stali w jakiemś osłupieniu.
Trwało to parę chwil, aż stojący po drugiej stronie stołu człowiek, w czapce nasuniętej nisko na oczy, porwał leżący przed nim rewolwer i dał do mnie ognia. Kula gwizdnęła gdzieś blisko i ugrzęzła w ścianie.
Uratował mi życie Mikołaj. Zaczął bić pięściami w ramy okien, biegać i krzyczeć na rożne głosy, czyniąc wrażenie tłumu ludzi.
Wszyscy skamienieli na nowo.
— Aresztować tego człowieka! — zawołałem, wskazując na draba, trzymającego w ręku rewolwer. — Dom jest otoczony moimi ludźmi i nikt się stąd nie wymknie.
Dwóch robotników schwyciło człowieka w czapce, wyrwało mu broń z ręki i starannie zaczęło związywać ręce paskiem z rzemienia. Mikołaj tymczasem szalał na dworze. Chwilami rozlegały się jego okrzyki „hurra“, a bardzo umiejętnie wywoływał złudzenie kilku głosów, krzyczących prawie jednocześnie.
Pewnym krokiem podszedłem do stołu i powiedziałem głosem stanowczym:
— Siadać! Związek związków rozkazuje likwidować wszystkie organizacje rewolucyjne. Centralny komitet już nie istnieje. Komitet robotniczy powinien być natychmiast rozwiązany. Piszcie postanowienie, które wręczycie mi, a jutro ten, kto się obawia odpowiedzialności, niech ucieka jak najdalej.
W milczeniu napisano podyktowaną przeze mnie deklarację, podpisano ją i opatrzono pieczęcią „Małego Komitetu“. Gdy dokument był już w mojej kieszeni, zwróciłem się do tego, który strzelał do mnie, i kazałem mu się zbliżyć. Wtedy poznałem anarchistę Iwanowa.
— Teraz — powiedziałem, zwracając się do wszystkich — pozostańcie w izbie i nie wychodźcie, bo moi ludzie gotowi zrobić wam co złego, a ty pójdziesz ze mną. Ruszaj za mną!
Wyszedłem, mając za sobą Iwanowa, który chronił mnie od możliwego strzału ztyłu. Wsadziłem go do wózka i kazałem uśmiechającemu się Mikołajowi jechać co koń wyskoczy do Komitetu Centralnego.
W pół godziny później Iwanow siedział już w areszcie policyjnym, gdzie miał się nim zaopiekować pułk. Zaremba.
Zdziwienie „piątki“ nie miało granic, gdy pokazałem dokument, podpisany przez „Mały Komitet“. Posiedzenie tej nocy odbywało się w prawem skrzydle ogromnego gmachu kolei wschodnio-chińskiej, gdzie się mieścił telegraf, ponieważ musieliśmy porozumiewać się z różnemi miastami Dalekiego Wschodu.
Mieliśmy pracować przez całą noc, gdyż chcieliśmy zlikwidować wszystkie nasze sprawy na całym terenie.
Przed świtem oderwały nas od pracy gwizdki i krzyki nocnych stróżów. Rzuciliśmy się do okna. Oczy nasze uderzyła łuna. Wybiegliśmy z sali, zamierzając wyjść na podwórze, aby się dowiedzieć, gdzie wybuchł pożar. Jednak drzwi były zatarasowane. Udało nam się je wysadzić, lecz wtedy straszny widok przedstawił się oczom naszym. Z piwnic ogromnego gmachu i z okien parteru ze świstem i hukiem wydobywały się długie języki płomieni. Gęste, zabarwione na szkarłatno, kłęby dymu unosiły się nad całym gmachem zarządu kolejowego. Przejść przez podwórze już nie mogliśmy, bo ogień szalał wszędzie. Innem przejściem dostaliśmy się na boczną ulicę a stąd wyszliśmy na plac. Tu zebrał się już olbrzymi tłum, trwożnie huczący, jak zaniepokojony rój pszczół w ulu.
Ogromny gmach, zajmujący około dziesięciu akrów ziemi, płonął cały, gdyż był podpalony jednocześnie w różnych miejscach. Płomienie już się wydobywały z dachu, a przez okna widać było szalejący wewnątrz budynku ogień.
Gorączkowo pracowała straż ogniowa i wezwani saperzy. Od gmachu odrywały się kawałki rozpalonego kamienia i z trzaskiem, podobnym do wystrzałów karabinowych, rozpryskiwały się w powietrzu. W jednem miejscu jakieś osobniki napadły na grupę urzędników kolejowych i zaczęły bić ich i plondrować kieszenie.

Ranny żołnierz w gao-lianie.

Odrazu ruszyła tam policja i Własienko ze swoimi ludźmi. Schwytano kilku bandytów. Okazali się byłymi aresztantami więzienia kryminalnego, a w kieszeniach u niektórych znaleziono listy prezesa charbińskiego „Związku narodu rosyjskiego“. On to uplanował pogrom kolejowców, korzystając z paniki przy pożarze.
Cała praca straży ogniowej ograniczona była do umiejscowienia ognia w gmachu kolejowym i niedopuszczenia go poza jego obręb.
Widziałem, jak się wyginały stalowe belki na górnych piętrach i jak spadały nadół całe sale wraz z meblami i szafami, pełnemi papierów.
Trzy dni palił się gmach, aż pozostały tylko mury z kamieni, a wewnątrz stosy zgliszcz, ruiny z pomieszanych belek, resztek mebli, stosów opalonych papierów, zakopconych cegieł i dymiących się jeszcze desek.
Kto i poco wzniecił ten pożar? Był to odruch Rosjanina, tego mieszańca poganina słowiańskiego z krwawym koczownikiem azjatyckim, odwiecznie niosącym ze sobą mord i pożogę.
Nikt nigdy nie dowiedział się o przyczynie i winowajcach pożaru, chociaż rząd carski usiłował oskarżyć o to Komitet Centralny i jego kierowników z naszej „piątki“. Lecz nie udało się to nawet żandarmom i sądom krwawego Mikołaja II, bo było to oskarżenie bez żadnych podstaw, ani logicznych, ani też historycznych.
A więc skończone!
„Mały Komitet“, rozwiązany przeze mnie, przyczaił się, nastraszony niechybną odpowiedzialnością, która miała spaść na wszystkich kierowników ruchu. Jednak w tajnych drukarniach wydawano coraz to nowe broszury, oskarżające Komitet Centralny o to, że pociągnął do rewolucji masy robotnicze i naraził je na odpowiedzialność. Wiedzieliśmy, że broszury te pochodzą ze źródeł działających pod maską organizacyj robotniczych, lecz kierowanych przez monarchistów i policję polityczną.
Komitet Centralny, w przeczuciu zbliżających się dni zemsty starego rządu, przestawszy istnieć oficjalnie, zaczął szybko się rozpraszać. Ludzie poczęści wyjeżdżali, poczęści przestawali zajmować się sprawami społecznemi i całkowicie oddawali się swoim czynnościom służbowym.
W ten sposób nagle znikły organizacje kierujące, stare zaś, poderwane w swoim autorytecie i nastraszone rewolucyjnemi zmianami, które tak gwałtownie nastąpiły, nie odważały się jeszcze upominać o swoje prawa. Taka sytuacja odrazu dała się odczuć wszędzie — i po miastach i w armji. Magistraty miejskie i dowództwa zwróciły się do głównych kierowników Komitetu Centralnego z prośbą, aby nie przerywali odrazu swych czynności, regulujących życie Dalekiego Wschodu i pośredniczących pomiędzy różnemi i wrogiemi odłamami społeczeństwa. Naczelne dowództwo zaś nie śmiało brać w swe ręce ewakuacji armji, obawiając się braku zaufania żołnierzy do władz wojskowych.
Życie znowu wołało nas do czynu, a logika szeptała coraz natarczywiej, że gorzko zato pokutować będziemy. Ta obawa spowodowała, że zaledwie kilku dawnych kolegów moich z Komitetu Centralnego zgłosiło się do nowej pracy, a śród nich Nowakowski, Sass-Tisowski, dr. Czaki, von Dreyer i Lepeszyński. Stanęło też kilku nowych ludzi, mało jeszcze nam znanych.
Postanowiliśmy utworzyć „Związek pracujących“ we wszystkich instytucjach prywatnych, urzędach państwowych, przedsiębiorstwach przemysłowych i handlowych. Zarząd tego związku miał ująć w swoje ręce życie kraju.
Masy robotnicze chciały uznać tę nową organizację, lecz agenci monarchistów znowu zaczęli jątrzyć robotników i podburzać przeciwko nam. Wtedy zarząd „Związku pracujących“ wydał deklarację, w której nawoływał wszystkich do pracy i spokoju i oznajmiał, że całą odpowiedzialność za swe czyny przyjmuje na siebie wyłącznie.
Deklaracja sprawiła doskonałe wrażenie, i śmiem twierdzić, że nigdy na Dalekim Wschodzie nie było bardziej spokojnego i produkcyjnego okresu, jak pomiędzy 15 grudnia 1905 a 29 stycznia 1906 r.
Dowiedzieliśmy się na sądzie, przed którym potem stanęliśmy, że nawet żandarmi i prokurator uznali to i w bardzo dla nas pochlebnym tonie donosili do Petersburga, twierdząc, że działalność Komitetu Centralnego, a później zarządu „Związku pracujących“ miała ściśle państwowy charakter, i powołując się na zdanie naczelnego wodza, generała Liniewicza, nie przestającego posiłkować się autorytetem i wpływami tej organizacji.
W Petersburgu naturalnie nie dano posłuchu tym relacjom, a naczelnik żandarmów i prokurator dostali dymisję: co do generała Liniewicza, to ten miał ciągłą, bardzo przykrą korespondencję z ministerstwem wojny i ministrem spraw wewnętrznych.
Życie tymczasem płynęło swojem łożyskiem, a prąd tego życia był równy i spokojny, niczem niezmącony.
Monarchistom zaś i policji politycznej, przysłanej tu z Rosji, chodziło o zamieszki, aby móc rozpocząć swoją ponurą i zbrodniczą działalność.
Obmyślili oni bardzo dowcipny plan.
„Związek narodu rosyjskiego“ nawiązał stosunki z bandami chunchuzów, zawsze grasującemi w okolicach Charbina i innych więcej zaludnionych centrów. Obiecano im pomoc i bezkarność.
Szybko ukazały się rezultaty.
Zaczęły się napady chunchuzów na składy wojskowe i kolejowe.
Kilka takich składów zrabowano i spalono, a do Petersburga pomknęły doniesienia, że rozbałamuceni przez „Związek pracujących“ żołnierze nie spełniają swoich obowiązków, narażając państwo na niebezpieczeństwo i straty. W innych raportach pisano, że bandy chunchuzów są na żołdzie kierowników „Związku pracujących“, ponieważ ci kierownicy chcą zebrać znaczne sumy pieniężne, aby móc wyjechać zagranicę i tam przeczekać okres likwidacji rewolucji na Dalekim Wschodzie.
W Charbinie chunchuzi napadli na mieszkanie Sass-Tisowskiego i Golcowa, członków naszego Związku, i zabiwszy im żony, zrabowali wszystkie rzeczy i znikli bez śladu.
Podobne napady uczyniono też na kierowników filji „Związku pracujących“ w Chajłarze i Tsycikarze, gdzie zginęło kilka osób. Do mego wagonu, gdym jechał do Władywostoku, na jednej małej stacji, gdzie dokonywałem rewizji spraw miejscowej filji Związku, banda chunchuzów dała kilka salw, przedziurawiła ściany, pobiła okna, nikogo zresztą nie zraniwszy, gdyż w wagonie nikogo nie było. Gdy w parę godzin potem w małej wiosce, znajdującej się przy stacji, robiono rewizję, aresztowano herszta chunchuskiej bandy, a znaleziono go w domu technika kolejowego, czynnego członka bojówki „Związku narodu rosyjskiego“.
Bandy chunchuzów dokonały kilku napadów na mosty kolejowe, napady te jednak były odparte, co nie przeszkodziło monarchistom oskarżyć nas, że „Związek pracujących“ zamierza zburzyć mosty, aby zgubić armję, pozostającą jeszcze na pozycjach w Mandżurji, około Sypingaju. Intrygi tego rodzaju wnosiły do armji rozgoryczenie i niepokój.
Odpowiedzieliśmy na te oskarżenia bardzo energicznie, chociaż zupełnie niespodzianie.
Pewnej nocy policmajster Charbina, rotmistrz von Ziegler, obchodząc z oddziałem swoich ludzi przedmieście Fu-dzia-dziań, przypadkowo natknął się na zbiorowisko chunchuzów w jakiejś palarni opjum. Z podsłuchanych rozmów Ziegler zrozumiał, że bandyci mają zamiar napaść na jeden z banków, dokąd ma ich wpuścić Chińczyk-stróż. Policmajster ze swymi ludźmi wpadł do nory chunchuzów, zaaresztował wszystkich, a śród nich dwóch Rosjan — drobnego przekupnia z bazaru charbińskiego i jakiegoś włóczęgę, należących do organizacji monarchistycznej.
Zatrzymany około banku, stróż-Chińczyk zeznał, że miał rozmowę z jakimiś ludźmi w głównej kwaterze monarchistów.
Cały plan tej intrygi został w ten sposób ostatecznie wykryty. Trzeba było reagować, i to energicznie.
W Charbinie był zwyczaj oddawać schwytanych chunchuzów w ręce chińskiego gubernatora „tao-taja“, który sądził ich i karał więzieniem lub śmiercią na placu w „ja-myniu“.
Porozumiawszy się z naczelnikiem policji rosyjskiej na terenie Mandżurji i z wodzem naczelnym, oddaliśmy bandytów w ręce sądu polowego rosyjskiego, motywując o tem, iż są najemnymi zbrodniarzami nielegalnych i niebezpiecznych organizacyj.
Sąd polowy skazał chunchuzów i trzech agentów monarchistów na śmierć. Wszyscy zostali rozstrzelani, z wyjątkiem jednego chunchuza, który miał dopiero 17 lat.
Po tym wypadku energja chunchuzów osłabia znacznie, tem bardziej, że charbiński „tao-taj“ wcale nie protestował przeciwko procedurze sądowej. Monarchiści na pewien czas też się przytaili, bo przyszli do przekonania, że bynajmniej nie zamierzamy żartować.
Po pewnym czasie jednak zwolennicy cara uciekli się do innego sposobu. Porozumieli się ze zbrodniczymi osobnikami, których pełno wszędzie po miastach Dalekiego Wschodu, a których liczne zastępy przyciągnęła z Rosji europejskiej i z Szanhaju — wojna.
Zaczęły się napady na ulicach, rabunki w domach, podpalanie sklepów. Zbrodnie te były dokonywane w sposób bezczelnie śmiały i szybki, a uczestnicy wypraw pozostawali nieuchwytni.
— To już nie chunchuzi działają — mówił nam von Ziegler. — Przypuszczam, że jest w tem ręka Gruzinów, Ormian i innych awanturników z Kaukazu. Poznaję ich system!
Rotmistrz miał najzupełniejszą słuszność, podejrzewając o te sprawki „wolnych synów niebotycznej Kolchidy“[3].
Miałem tego naoczny dowód.
Było to 4 stycznia. Przeszedłszy wiadukt, łączący nowe miasto z handlową częścią Charbina, skręciłem w małą uliczkę, kierując się na plac, gdzie stał dawniej teatr chiński. Uliczka ta miała zaledwie kilka domków, gdzie się mieściły brudne, małe zajazdy, szynki, sale bilardowe, jadłodajnie i inne tego rodzaju przedsiębiorstwa, utrzymywane wyłącznie przez Gruzinów i Ormian. O ile pamiętam, sama ulica nosiła nawet nazwę „Gruzińskiej“.
Była godzina 9-ta przed południem. Uliczka była prawie pusta i tylko przede mną, o jakie sto kroków, szedł człowiek z dużym workiem skórzanym; za nim kroczył żołnierz z karabinem, przerzuconym przez ramię.
Nagle spostrzegłem, że z drzwi jednej jadłodajni wysunęła się głowa Gruzina i znikła. Po chwili drzwi znowu się otworzyły. Jakiś wysoki Gruzin wybiegł na ulicę i zaczął doganiać, idących przede mną, człowieka z żołnierzem.
Narazie nic podejrzanego nie zauważyłem, lecz nagle Gruzin obejrzał się, przystanął na chwilę, a później jednym skokiem wpadł na człowieka, niosącego worek, błysnął nożem, wór porwał i w oczach osłupiałego żołnierza, z szybkością jelenia, pomknął w stronę rynku.
Już skręcał na plac, gdy żołnierz nareszcie oprzytomniał. Spojrzał na leżącego na ziemi zabitego człowieka, którego miał bronić, i rozpoczął pogoń.
Pobiegłem za nim, bacznie śledząc wszystko. Gdy byłem już na placu, ujrzałem Gruzina. Biegł, jak jeleń zdawało się, że nie dotyka nogami ziemi. Żołnierz kilka razy chciał strzelać do niego, lecz, widząc przed sobą cały tłum ludzi, przesuwających się przez plac, nie odważył się tego uczynić, bojąc się zranić przechodniów. Nagle od rogu jednej ulicy uciekającemu drogę przegrodziło kilku żołnierzy. Gruzin w mgnieniu oka przerzucił worek przez płot, a sam błysnął nożem i zaczął biec ku straganom i szopom drobnych handlarzy, wybudowanym na rynku. Wkrótce wmieszał się w tłum i znikł w labiryncie małych, drewnianych zabudowań.
Żołnierza tymczasem otoczono i rozpytywano o wypadek. Opowiedział, że dostał rozkaz, aby towarzyszyć kasjerowi banku do przystani, gdzie miał oddać worek z 300,000 rubli kapitanowi jakiegoś statku. Bandyta zabił kasjera, a teraz szczęśliwie zmylił pogoń.
— Szukajcie worka z pieniędzmi! — wrzasnął wreszcie żołnierz. — W tem miejscu przerzucił go przez płot, na własne oczy widziałem!
Razem z tłumem wszedłem przez małą furtkę na dziedziniec. Tuż przed płotem stała duża balja, w której dwie praczki — tęgie kobiety rosyjskie — prały bieliznę.
Byłem świadkiem bardzo charakterystycznej dla Rosjan rozmowy:
— Dzień dobry! — rzekł żołnierz do praczek.
— Dzień dobry, żołnierzyku — odparły kobiety.
— Widziałyście worek? — pytał żołnierz.
— Dużo worków w życiu widziałyśmy — zaśmiała się jedna.
— A ten, który tu wpadł? — przerwał żołnierz.
— I ten widziałyśmy.
— Gdzie on jest?

We wschodniej Gobi. Wóz chiński.

— Gdzie był, chcesz zapytać? — parsknęły śmiechem praczki.
— Można i tak... — zgodził się żołnierz.
— Ktoś rzucił jakiś worek przez plot — zaczęły opowiadanie.
— Wiem to! Dalej! — niecierpliwił się żołnierz.
— Jeśli wiesz, to poco pytasz? — odparły kobiety i, zakasawszy rękawy, wzięły się znowu do prania.
— Mówcie! Słucham — poddał się torturom niepewności żołnierz.
— Powiadam, że ktoś przerzucił worek przez płot — ciągnęła jedna z praczek, ruda jak płomień, śmiała i wesoła. — A worek sobie leciał i nagle buch! prosto w balję!
Praczki znowu parsknęły śmiechem, biorąc się pod boki.
— W balję? — szepnął żołnierz i zajrzał w nią mimowoli, chociaż wiedział, że tam nic, oprócz kilku sztuk bielizny, nie było.
— Tak! w balję! — zawołała ruda kobieta.
— A teraz... teraz... to go tam niema? — bełkotał żołnierz, chwytając się za głowę.
— A niema! — potakiwały, zanosząc się od śmiechu, kobiety.
— Dlaczego? — wrzasnął zrozpaczony biedak.
— Powiedział, że nie chce czekać na ciebie, pniu brzozowy, i frunął!
Głośny ryk tłumu zgłuszył śmiech praczek i wściekłe wymyślania żołnierza. Jednak na miejsce wypadku przybył już policjant i, podszedłszy do praczek, głosem surowym zapytał:
— Powiadacie, że frunął? A z kim? Mówcie — no!
Kobiety odrazu spoważniały i po chwili odpowiedziały:
— Była tu z nami jeszcze jedna praczka — Katarzyna Gusiejewa. Ona to wzięła worek i poszła do domu, aby go schować.
Policjant, żołnierz i cały tłum ruszyli do domu, stojącego w głębi podwórza. W pokoju praczek przeprowadzono rewizję, lecz Katarzyny Gusiejewej ani „fruwającego worka“ nikt nigdy więcej nie ujrzał.
Prędko o tym worku w mieście zapomniano, i tylko przeklinały go dwie osoby: czarno ubrana kobieta, odwiedzająca mogiłę świeżo zabitego kasjera, i głupkowaty żołnierzyk, skazany na rok więzienia za złe wypełnianie swoich obowiązków.
Lecz na świecie tak zawsze bywa. Łzy i rozpacz jednej lub kilku jednostek nie wnoszą rozdźwięku w życie społeczeństwa, które po chwili płynie dalej, obojętne i bezwzględne dla każdego zosobna. Jest to prawo natury ludzkiej, kierowanej surową walką o byt. Ludzie są ciągle pod urokiem tej walki, której formy zmieniła cywilizacja, i nie chcą, czy nie mogą jeszcze wyjść na inną, bardziej wzniosłą drogę życia społecznego.
Lecz czas ten nastąpi, niezawodnie nastąpi, a jego przyjście daje się już odczuwać.
Takich śmiałych, wprost bezczelnych napadów w Charbinie zdarzało się mnóstwo, a większość z nich pozostawała niewykryta, podobnie, jak nie wykryto mordercy nieszczęśliwego kasjera, ani miejsca pobytu Katarzyny Gusiejewy, która „frunęła“ razem z workiem pieniędzy, co spadł do jej balji.


ROZDZIAŁ CZWARTY.
POCZĄTEK KOŃCA.

Tymczasem na horyzoncie zbierały się coraz czarniejsze chmury. Pod wpływem jątrzenia monarchistów, armja zaczęła się burzyć i żądać kary na kolejowców, „którzy chcą ją pozostawić na zawsze w Mandżurji“. Na czele tych, którzy żądali zemsty nad „Związkiem pracujących“, stanął, bardzo wpływowy w Petersburgu i na dworze cara, generał Batjanow. Wystąpił on przed wodzem naczelnym z projektem wyprawy karnej przeciwko Charbinowi i, po bardzo ostrej, energicznej rozmowie z generałem Liniewiczem, potrafił skłonić go na swoją stronę, poczem nazajutrz już ze swoim oddziałem wyruszył do Charbina. Najbliższe od Sypingaju stacje przepuściły pociąg Batjanowa, ponieważ generał powiesił jednego z zawiadowców stacyj, gdy ten oznajmił, że bez pozwolenia Zarządu Związku nie ma prawa puścić specjalnego pociągu, nieoznaczonego w rozkładzie jazdy.
Gdy się o tem dowiedziałem, zaprosiłem do telefonu generała Liniewicza i rozmawiałem z nim całą godzinę, tłumacząc mu niebezpieczeństwo tego zarządzenia sztabu. Liniewicz zgodził się ze mną i natychmiast odwołał Batjonowa, lecz ten już nie chciał usłuchać rozkazu naczelnego wodza i jechał dalej.
Byliśmy zmuszeni działać samodzielnie i obmyśliliśmy rzecz niepowszednią.
Posłaliśmy Własienkę na drugą stację przed mostem kolejowym na Sungari, aby czekał tam na gen. Batjanowa i postąpił z nim według naszych wskazówek.
Jednocześnie na wszelki wypadek kazaliśmy zdjąć szyny na przestrzeni 1 kilometra przed mostem. Gdy Własienko przybył na miejsce, znowu zawezwałem generała Liniewicza do aparatu telegraficznego i prosiłem go o wysłanie kogoś znaczniejszego z rozkazem do oddziału Batjanowa, aby on natychmiast powrócił do sztabu.
Dalej będę opowiadał słowami Własienki oraz telegramów, wysyłanych przez niego do zarządu „Związku pracujących“.
„Przybyłem, czekam na Batjanowa i na wasze zarządzenia“ — telegrafował Własienko.
Na ten telegram odpowiedzieliśmy wysłaniem partji robotników do naprawy toru przy moście Sungari.
W kilka godzin później Własienko donosił:
„Pociąg Batjanowa przybył. Prowadzę rozmowę grzeczną. Generał czeka spokojnie na naprawienie toru. Pociąg ze sztabu Liniewicza zbliża się. Za pół godziny tu będzie“.
Zatelefonowaliśmy do inżyniera na moście, czy wszystko już naprawiono, i dostaliśmy twierdzącą odpowiedź.
Jednocześnie prawie odezwał się znowu Własienko:
„Przyjmujcie gościa“...
W dwie godziny później ujrzeliśmy pędzący całą parą parowóz z jednym wagonem. Z prawego brzegu Sungari przemknął po moście i wkrótce, zasłonięty kłębami pary, zgrzytnął i stanął na peronie dworca.
Z pięknego wagonu wyszedł groźny generał i obrzucił peron surowem spojrzeniem. Ujrzał oddział zbrojnych robotników i podchodzącego Własienkę. Batjanow obejrzał się i nagle krzyknął:
— A gdzie mój pociąg? Gdzie mój oddział?
Na to pytanie odpowiedział uprzejmie uśmiechnięty Własienko:
— Pociąg pana generała w tej chwili powraca do Sypingaju, a wasza ekscelencja jest tu sam i sam pojedzie dalej.
— Dokąd pojadę? — pytał zmieszany generał.
— Do granicy Mandżurji i dalej, do Czyty — meldował, prostując się służbowo, dawny huzar.
Wszystko było napozór bardzo dobrze, lecz w figlarnych błyskach oczu Własienki stary generał dojrzał coś, co nie pozwoliło mu na protest, więc zawrócił i wszedł do wagonu. Po chwili pociąg ruszył. Generał Batjanow na zawsze odjechał z Mandżurji, a nikt z nas specjalnie go nie żałował.
Własienko opowiadał nam później, śmiejąc się głośno:
— Gdy Batjanow stanął przed mostem, meldowałem mu, że na skutek katastrofy kolejowej tor jest zepsuty, lecz lada chwila ma być naprawiony. Tymczasem wyglądałem pociągu z wysłańcami generała Liniewicza, a gdy go ujrzałem, kazałem nieznacznie odczepić pociąg od wagonu generała i ruszyć całą parą. Pociąg z żołnierzami pozostał na stacji, gdzie z nim już musieli dojść do porozumienia oficerowie ze sztabu Liniewicza, ja zaś, wskoczywszy na lokomotywę, dostarczyłem wam Batjanowa. Będąc na stacji, tak pokierowałem, że adjutantów generał wyprawił do telefonu, więc porwałem go samotnego, „biedaka“.
Nazajutrz po odstawieniu Batjanowa poza granicę Mandżurji dowiedziałem się, że dowódca tyłów armji, generał N. J. Iwanow, rwał włosy na głowie z wściekłości, iż nic nie wiedział o wypadku i nie mógł przyjść wpływowemu przy dworze carskim dygnitarzowi z pomocą. Jednakże przez swoich szpiegów dowiedział się o przebiegu całej sprawy i wysłał cyfrowaną depeszę do Petersburga, z oskarżeniem generała Liniewicza o konszachty z rewolucjonistami w „spisku“ przeciwko czcigodnemu i zasłużonemu generałowi.
Ta relacja wywarła wielkie wrażenie w Petersburgu. Ponieważ ewakuacja armji była już skończona, Liniewicz został zawezwany do Petersburga, a władza wojskowa przeszła w ręce generała Iwanowa, naszego wroga.
Natychmiast po odjeździe starego Liniewicza, który żegnał nas bardzo przyjaźnie, Iwanow rozpoczął swoją działalność w sposób wyzywający. Wypuścił z więzienia swego imiennika, anarchistę Iwanowa, aresztowanego z rozkazu „piątki“, i oddał pod sąd tych oficerów, którzy we Władywostoku należeli do komitetu rewolucyjnego.
Anarchista Iwanow tegoż dnia wyjechał z Charbina, a na odjezdnem wysłał do mnie i innych członków b. Komitetu Centralnego listy z zapewnieniem, że będzie obecny, gdy nas sąd Jego Cesarskiej Mości, cesarza Mikołaja II, pośle na szubienicę. Coprawda, omal nie zgadł, gdyż wkrótce zaledwie jeden krok oddzielał nas od śmierci, a sam autor tych niezupełnie wytwornych listów pełnił przez dłuższy czas obowiązki kata w Zabajkalu. Ten „anarchista“, umiejący porywać za sobą ciemne masy robotników rosyjskich, niegdyś spędził pięć lat w więzieniu kryminalnem, jako podpalacz, a później dla karjery stał się agentem policji politycznej i nareszcie katem.
W tym samym czasie na rozkaz oddania niektórych oficerów pod sąd Władywostok odpowiedział — olbrzymią manifestacją uliczną, która zatrwożyła w jednakowym stopniu tak władze wojskowe, jak i miejscową filję naszego „Związku pracujących“. Z Władywostoku zwrócono się do Zarządu z prośbą o wydelegowanie kogoś dla narady nad bardzo groźną sytuacją.
Zarząd polecił mi to zadanie, ponieważ mieszkałem już przedtem we Władywostoku i znałem stosunki miejscowe.
Tegoż dnia do pierwszego odchodzącego do Władywostoku pociągu przyczepiono służbowy wagon, w którym dojechałem do miasta, gdzie mi sądzone było stać się świadkiem straszliwych wypadków. Przybyłem do Władywostoku o godzinie 7-ej rano 22-go stycznia 1906 r.
Członkowie Komitetu oczekiwali na mnie na dworcu i poinformowali, że grupy rewolucyjne postanowiły wykorzystać dzień dzisiejszy, który jest rocznicą krwawego mordu robotników przez gwardję cesarską w Petersburgu, na placu przed pałacem Zimowym i w innych dzielnicach stolicy, i zarządziły nowy pochód protestacyjny przeciwko powracającej reakcji starego „regimu“.
W pół godziny potem miałem rozmowę z kierownikami partyj rewolucyjnych. Na nic się nie zdały moje rady. Odpowiedziano mi, że z rządem carskim nie może być innych sposobów, jak tylko walka zbrojna na barykadach, lub śmierć bezbronnych rewolucjonistów na ulicach miast, gdyż krew męczenników poruszy sumienie innych narodów i te wystąpią przeciwko zbrodniczemu rządowi Mikołaja II.
Zrozumiałem, że w tych odłamach społeczeństwa dojrzało już postanowienie niezłomne, podyktowane przez niemą rozpacz w obliczu zbliżającej się zemsty cara. Wtedy pojechałem do komendanta fortecy, który rządził całem miastem. Był nim wówczas Gruzin, generał Kazbek, człowiek mało rozwinięty umysłowo, ambitny i karjerowicz. Chciałem przekonać go, aby zachował się biernie, gdyż demonstracja będzie miała zupełnie spokojny przebieg, a kierownicy jej nie dopuszczą do żadnych zajść i nieporządków ulicznych. Kazbek słuchał, tajemniczo się uśmiechając. Widząc to, powiedziałem:
— Od uczciwości i taktu generała zależy los Władywostoku.
Wyrwały mi się te słowa i pomyślałem, że brzmią szumnie, lecz, jak się okazało, byłem prorokiem.
O 11-tej pochód, zwiększając się z każdym krokiem, sunął w skupionem milczeniu Swietlanką, główną ulicą miasta. Tłum zatrzymał się przed katedrą prawosławną, obnażył głowy i odśpiewał modlitwę za poległych w szeregach rewolucji. Pochód ciągnął dalej. Zrzadka rozlegały się okrzyki: „Żądamy konstytucji! Żądamy obranego przez lud parlamentu!“
W zupełnym porządku, pochód dotarł nareszcie do ulicy Aleuckiej, prowadzącej w stronę dworca kolei i domu komendanta fortecy. Tłum zaczął się posuwać tą ulicą spokojnie, a nawet pogodnie, widząc, że władze nie stawiają przeszkód.
Na czele pochodu szła p. Zofja Wolkenstein, a za nią dr. Łankowski, inż. Piotrowski i inni kierownicy „Związku pracujących“ i grup rewolucyjnych.
Wspomniałem nazwisko Zofji Wolkenstein...
Staje przede mną jak żywa, spokojna, rumiana, łagodna twarz niemłodej już kobiety. W czarnych włosach srebrzą się pasma siwizny. W piwnych oczach i około pięknych, świeżych ust czai się niezgłębiona rozpacz, czy ból, czy smutek?.. O nic! Wszystko razem, bo tragiczne było życie tej rewolucjonistki.

Generał Kuropatkin.

Gdy miała 20 lat i była studentką uniwersytetu, sumienie rewolucyjne powołało ją do szeregów terorystów i brała udział w zamachu na cesarza Aleksandra II. Skazana na śmierć, otrzymała złagodzenie kary, a mianowicie zamknięto ją na całe życie do więzienia. Po kilku latach, spędzonych w samotnej celi straszliwego więzienia politycznego w Schlüsselburgu[4], Wolkensteinową wysłano na Sachalin, przeklętą wyspę wygnania i śmierci. Na Sachalinie stała się ona dobrym aniołem dla więźniów, niosąc im pomoc lekarską i duchową. Nawet zarząd Sachalina ocenił zasługi tej niezwykłej kobiety, pełnej cierpliwości, przebaczenia i ofiarności dla innych, i wystarał się dla niej o pozwolenie zamieszkania we Władywostoku, przez wzgląd na jej nadwątlone zdrowie.
Zofja Wolkenstein szła w pierwszym szeregu manifestantów ze swoim smutnym, lecz łagodnym uśmiechem na ustach, myśląc o tem, że żąda teraz dla ludu rosyjskiego praw człowieka i obywatela, żąda od wnuka tego, który za nieuznanie tych praw został porwany na strzępy wybuchem bomby, rzuconej przez rewolucjonistę.
— Niczego się nie nauczyli Romanowowie i o wszystkiem zapomnieli! — mówiła z goryczą smutna kobieta.
Słowa te przerwało grzechotanie kulomiotu.
Kule ze świstem przecięły mroźne powietrze, umilkł kulomiot. Tłum w popłochu rozpraszał się, wbiegając na plac przed dworcem i do gmachu kolejowego, lub uciekając w boczną, pnącą się wgórę, ulicę.
Na bruku pozostały dwie postaci.
Jedną z nich była Zofja Wolkenstein, stara rewolucjonistka bez skazy i cienia na swem sumieniu, które brzydziło się karjerowiczostwem, przechodzeniem z partji do partji i hałaśliwą reklamą męczeństwa. Padła, jak żyła, na posterunku bojowym.
Drugim zabitym był 10-letni chłopak, uczeń gimnazjum.
Generał Kazbek tego dnia mógł bardzo posunąć się w swojej karjerze.
W raporcie do Petersburga telegrafował bowiem, że „wierne Jego Cesarskiej Mości wojska, podlegające mojej komendzie, walecznie rozproszyły olbrzymi tłum wrogo usposobionych manifestantów“.
Lecz życie samo mści się nad zbrodnią i nikczemnością. Tak chce nieznana nam, lecz istniejąca, Najwyższa Sprawiedliwość.
Tłum rozpraszał się w panice po całem mieście.
Wiadomość, że wojsko strzelało do spokojnego pochodu, obiegła lotem błyskawicy całe miasto i dotarła do fortów Ruskiej Wyspy i na stojące w Złotym Rogu[5] statki wojenne. Śród żołnierzy było dużo rewolucyjnie nastrojonych ludzi, a śród marynarzy innych wcale nie było. Majtkowie ze statków, porwawszy za broń, biegli przez zamarzniętą zatokę do miasta, żołnierze na jednym z fortów wywiesili czerwoną flagę rewolucyjną.
Tylko jeden z pułków, niedawno przybyły z Rosji, zachowywał spokój i oczekiwał rozkazu ze sztabu.
Gdy generał Kazbek dowiedział się, co zaszło w mieście, rozkazał temu pułkowi strzelać z armat do miasta i do statków.
Na pierwsze wystrzały odpowiedziały działa z innych bateryj i okrętów. Pociski pękały w różnych miejscach w mieście i na otaczających je górach, z ukrytemi na nich fortami. W kilku dzielnicach naraz wybuchł pożar. Zapaliły się składy handlowe dzielnicy chińskiej, potem płomień szaleć zaczął w wąskich uliczkach pomiędzy japońskiemi domkami, aż nareszcie przerzucił się na Świetlankę, do śródmieścia.
Śród wyjących płomieni, kłębów dymu, walących się domów, przebiegały, podobne do wściekłych szakali, bandy, złożone z różnych mętów miejskich, członków monarchistycznych organizacyj i chunchuzów, którzy ściągali tu z gór okolicznych i z niezaludnionych brzegów zatoki Amurskiej. W niektórych miejscach odbywały się potyczki zbrojne, a nikt tego dnia nie liczył zabitych i rannych. Dawno ukrywana nienawiść, zemsta, żądza krwi i łupu miały w tej dobie klęski i zbrodni niczem nieskrępowaną swobodę.
Gdy noc zapadła, trzy czwarte Władywostoku były zamienione w ruiny i zgliszcza. Łuna drgała na niebie, powoli gasnąc, a chmury żrącego dymu zasłoniły pogodne niebo księżycowe.
Byłem już w wagonie, a dochodziły mnie jeszcze dzikie wycia rozbestwionego tłumu, trzask strzelających karabinów, rumor walących się domów i trwożne gwizdki patrolujących po ulicach żołnierzy.
25-go stycznia powróciłem do Charbina, gdzie już wiedziano o katastrofie we Władywostoku. Po zdaniu relacji w „Związku pracujących“, chciałem zobaczyć się z generałem Iwanowem, aby opowiedzieć mu o wypadkach we Władywostoku i uprzedzić, że to samo mogłoby grozić Charbinowi w razie poważnych omyłek z jego strony. Generał jednak nie dał mi posłuchania i miałem rozmowę tylko z jego adjutantem, prosząc, aby rzecz powtórzył swemu zwierzchnikowi.
W domu czekali na mnie naczelnik policji, pułkownik Zaremba, i policmajster, rotmistrz von Ziegler.
Rozpytywali mnie o szczegóły zajść we Władywostoku, a później pułk. Zaremba mruknął:
— Niech pan pamięta, że wagon służbowy będzie stał zawsze gotowy do drogi.
— Ależ nigdzie nie wybieram się obecnie — odparłem.
— Szczerze radzę, aby pan wyjechał. Niespokojne zbliżają się czasy... — dodał von Ziegler.
Spojrzałem na nich badawczo. Odpowiedzieli mi wzrokiem wymownym i, uścisnąwszy rękę, odeszli.
Minęło dwa dni.
Zdawało się nawet, że wszystko nagle ucichło.
29-go stycznia, bardzo wcześnie, przyjechał do mnie rotmistrz Ziegler i głosem urywanym zaczął szeptać:
— O 2-ej odchodzi pociąg na zachód. Każę do niego przyczepić wagon pana. Niech pan wyjeżdża natychmiast, ale to — natychmiast! Nic więcej nie mogę powiedzieć! Jedź pan, jedź!
Wybiegł, nie oglądając się.
Musiało zajść coś bardzo ważnego.
Kazałem służącemu spakować trochę rzeczy do małej walizki, a sam wyszedłem z domu i skierowałem się do inżyniera Stanisława Nowakowskiego, który mieszkał bardzo blisko. Chciałem się z nim naradzić i, być może, wyjechać razem, porozumiawszy się przedtem z innymi, starymi towarzyszami naszej rewolucyjnej, a dość burzliwej karjery.
Zapukałem do drzwi, ale nikt długo się nie zjawiał. Aż wreszcie otworzył się lufcik w oknie i wyjrzała głowa starej kucharki mego przyjaciela.
Jakieś złe przeczucie przeszyło mi serce.
— Co się stało? — zawołałem, podbiegając do okna.
— Ciszej, ciszej! — szepnęła przerażona. — Mego pana dziś w nocy aresztowano i wywieziono do więzienia.
O nic więcej nie pytając, wskoczyłem do dorożki i zacząłem objeżdżać wszystkich członków dawnego Komitetu Centralnego. Niestety! Nikogo już nie zastałem w domu. Wszyscy byli uwięzieni.
Pozostałem sam jeden, tymczasem wolny.
Zrozumiałem teraz dopiero wizytę Zaremby i Zieglcra.
Jednak nie uciekłem z Charbina. Nie uciekłem, bo sumienie kazało mi zostać i podzielić los moich towarzyszy z rządu rewolucyjnego. Pozostałem.
Nie wychodziłem z domu i oczekiwałem długo, bo aż do północy...
Siedząc w gabinecie przy biurku, ujrzałem w pewnej chwili w oknie twarz żołnierza i połyskujący bagnet; przeszedłem do salonu; tam też przy każdem oknie od strony ulicy tkwił uzbrojony żołnierz.
— Otoczyli dom ze wszystkich stron... — pomyślałem.
W tej chwili rozległ się dzwonek w przedpokoju, krzyk przerażonego służącego, dzwonienie ostróg i na progu stanęło kilku żandarmów i cywilnych agentów policji politycznej.
Zaczęła się rewizja w całym domu, spisywanie protokółu ze wszystkiemi szczegółami, jak naprzykład, czy jestem piśmienny i ochrzczony.
W godzinę później z głuchym łoskotem zatrzaśnięto za mną żelazne drzwi celi w więzieniu wojskowem, a przez zakratowane, małe okienko, nie odrywając ode mnie wzroku, patrzał żołnierz, stojący na warcie.
53 dni władzy prezesa rządu rewolucyjnego na Dalekim Wschodzie i — więzienie... Basta! Od prezydentury do więzienia! Interesująca — lecz niebezpieczna droga!
Zacząłem się rozglądać.


ROZDZIAŁ PIĄTY.
PIĘĆ DNI NA PROGU ŚMIERCI.

Moja cela nie była zbyt obszerna. Miała cztery kroki wzdłuż i trzy wszerz. Sklepienie było ciężkie i okrągłe, a tak niskie, że prawie mogłem dotknąć go ręką. Lecz, gdy spróbowałem to uczynić, żołnierz ochrypłym głosem mruknął:
— Nie wolno, bo będę strzelał!
Dałem spokój sklepieniu i podszedłem do okna. Miało nie więcej nad jedną stopę kwadratową, a było zaopatrzone w grube kraty żelazne. Nazewnątrz okienko przykryto deskami w ten sposób, że widziałem tylko skrawek czarnego nieba nocnego i kilka połyskujących gwiazd. Świeciły obojętnie i spokojnie, zupełnie tak samo, jak wtedy, gdy przyglądałem się im, będąc na polowaniu w wąwozach Sichota-Alina, lub płynąc po łagodnych falach morza Japońskiego, a nawet wtedy, gdy przebiegałem zatłoczone, pełne zgiełku i śmiechu, bulwary Paryża. Jeszcze raz zaimponował mi spokój i majestatyczna obojętność natury.
— Nie wolno, bo będę strzelał! — rozległ się ponownie głos żołnierza i oderwał mnie od moich myśli.
— Czego nie wolno? — spytałem. — Myśleć?
— Nie wolno zbliżać się do okna, bo będę strzelał! — powtórzył żołnierz.
Przekonałem się, że tu będę, widocznie, dość skrępowany.
Siadłem na wąskiem, żelaznem łóżku i zacząłem oglądać ściany, oświetlone kopcącą lampką naftową, palącą się w latarni, wiszącej pod sufitem. Ściany były tynkowane, lecz przeraźliwie brudne, odrapane, pokryte jakiemiś plamami i napisami. W kącie, tuż nad łóżkiem występowała olbrzymia plama wilgoci. Gdym dotknął jej ręką, okazało się, że była to zmarznięta woda. Widocznie woda przeciekała przez otwór w zepsutym dachu, a ostre mrozy zimowe zamieniały ją w lód.
— Nie wolno dotykać ściany! — zawarczał żołnierz.
— Bo będziecie strzelać? — zapytałem.
— No tak — odmruknął. — Podług przepisu...
— Rozumny przepis — zauważyłem, lecz żołnierz nic nie odpowiedział i stał po dawnemu, wlepiwszy we mnie trwożne, służalcze oczy.
Siedziałem wciąż w futrze i czapce. Rozebrałem się, lecz nieznośne zimno odrazu ogarnęło mnie, zakradło się do wszystkich zakątków ciała i zmusiło mię drżeć i zżymać się. Szybko ubrałem się na nowo i położyłem się na łóżku. Skrzypnęło i ugięło się, podstawiając mi pod bok złamany pręt żelazny. Od twardej poduszki wionęło na mnie wilgocią i jakimś kwasem. Szary koc żołnierski pachniał wstrętnie i był prawie zupełnie mokry.
Leżałem z otwartemi oczami, o niczem nie myśląc, a czując na sobie uporczywy wzrok żołnierza.
Wkrótce zdałem sobie sprawę z tego, że o niczem nie myślę, i szukałem objaśnienia tego stanu umysłu. Znalazłem odpowiedź. Instynktownie cały mój organizm czuł niepewność każdej nadchodzącej, nowej chwili. Wrzucono mnie do wojskowego, najsurowszego więzienia, do najwstrętniejszej dziury, jaką była ta cela ze zmarzniętą, przemokłą ścianą i zasłoniętem deskami, zakratowanem okienkiem; wiedziałem, że lada chwila mogli przyjść po mnie, wyprowadzić na podwórze, postawić pod murem i wpakować we mnie kilka kul niklowych. Wiedziałem, że generał N. J. Iwanow nie czułby pod tym względem żadnych skrupułów. Więc naco się zdadzą wszystkie moje myśli?
Znowu przestałem myśleć i leżałem, patrząc w brudne, okrągłe sklepienie mojej celi i czując, jak zimne wężyki biegną mi po nogach i grzbiecie.
Lecz z tego niebardzo błogiego stanu wyprowadzili mnie nowi wrogowie. Były to pluskwy, które napadły na mnie z taką zaciekłością, jakgdyby należały do czarnej sotni „Związku narodu rosyjskiego“, lub były specjalnie wysłane przeciwko mnie przez generała Iwanowa.
Broniłem się, jak mogłem, i wciąż dziwiłem się, że żołnierz nie uprzedza mnie, iż tego też „nie wolno“. Śledził mnie, lecz milczał.

Mukden. Mury miasta.

Widziałem, jak po ścianie kierowały się w moją stronę szeregi dużych i małych pluskiew. Ich strategja przypominała mi strategję floty bojowej. Duże okazy sunęły poważnie i groźnie, podobne do drednotów, idących w „keel-water“ linji, a po obu stronach tych „pancerników“ biegły, do torpedowców podobne, drobne pluskwy. Najnowsze metody wojny współczesnej zastosowały te wstrętne pasorzyty w walce ze mną. Coraz częściej czułem obrzydliwy zapach pluskiew i pojąłem wtedy, że bombardują mnie „gazami trującemi“. Widziałem „lotników“ nawet. Były to pluskwy, które wpełzały na sufit i stamtąd spadały wprost na moje łóżko.
— Słuchajcie! — zawołałem, patrząc na żołnierza. — Tu za dużo mieszkańców i dla mnie wcale niema miejsca.
— Nie wolno rozmawiać, bo... — zaczął i urwał żołnierz.
— Bo będziecie strzelali? — dokończyłem za niego. — To dobrze, ale wystrzelajcie wpierw, proszę was, wszystkie pluskwy.
Żołnierz się odwrócił i długo, cicho śmiał się. Gdy ujrzałem go znowu w okienku drzwi, miał twarz łagodniejszą i rozbawioną.
Tymczasem brzask zaczął przedzierać się do celi. Kopcąc straszliwie, zgasła i długo dymiła lampka w latarce. Znikły pluskwy — bandyci nocni. Zmienił się żołnierz na warcie. Rozległ się sygnał trąbki wojskowej. Usłyszałem tupot ciężkich butów żołnierskich na kamiennej podłodze korytarza, krzyki, śmiech, krótkie słowa komendy, brzęk kociołków.
Po pewnym czasie z odgłosu kroków odgadłem, że żołnierze z manierkami herbaty powracali do izby, gdzie się znajdowała warta, znowu usłyszałem daleką komendę, a w chwilę później doszły mnie słowa, śpiewanej przez żołnierzy, modlitwy porannej:
— Ratuj, Panie, ludzi Twoich...
Dziwnie brzmiały te słowa tu, gdzie, istotnie, nikt oprócz Wszechmocnego nie mógłby wyratować więźnia, zamkniętego w tym wstrętnym lochu.
Chciało mi się jeść i pić, lecz prosić nie mogłem.
Najpierw duma mi na to nie pozwalała, a powtóre zbrzydły mi wkółko powtarzane słowa:
„Nie wolno, bo będą strzelał“.
Wstałem i zacząłem chodzić, robiąc cztery kroki w jedną stronę i cztery zpowrotem. Przypomniałem sobie pewnego niedźwiedzia w petersburskim ogrodzie zoologicznym. Chodził tak samo z kąta w kąt klatki, beznadziejnie smutny, co chwila opuszczając — niby w bezbrzeżnej rozpaczy — łeb i połyskując małemi, krwią nabiegłemi oczkami.
— Ja pewno też mam przekrwione oczy, gdyż nie spałem przez całą noc? — mignęła mi nagle myśl, i mimowolnie uśmiechnąłem się.
Spojrzałem na żołnierza. Był to młody, chudy blondyn. Byłem bardzo zdziwiony, gdy ujrzałem na jego twarzy uśmiech i życzliwość.
Chodziłem tak dość długo, aż mi się w głowie zakręciło, wtedy zatrzymałem się przed brudną ścianą i zacząłem odczytywać napisy. Większość zrobiona była niewprawną i nienawykłą do pisania ręką. Były tam ordynarne wymyślania, przekleństwa, miłosne wierszyki, ale jeden napis, uczyniony czemś ostrem na tynku, zatrzymał moją uwagę i obudził niejasne, lecz ciężkie myśli.
Jakiś nieznany i z pewnością już nieżyjący więzień wydrapał na ścianie straszliwe w swem znaczeniu słowa:
„Za godzinę rozstrzelają mnie... Ja zniknę, a mój napis zostanie! Co w takim razie jest warte życie ludzkie?“...
Ogarnął mnie wicher myśli i przeróżnych uczuć.
Pamiętam, że te swoje przeżycia opisałem w kilka lat później w miesięczniku rosyjskim „Życie i Sąd“, w noweli pod tytułem „Silniejsze od śmierci“, a sens tej noweli był taki, że jeśliby prawodawców i sędziów pozostawić na kilka dni w warunkach skazanego, w celi z podobnym napisem, nie byłoby nigdy wyroków śmierci w społeczeństwie XX wieku. Byłem przekonany wtedy, że gdyby zbrodniarz, który podług prawa zasługuje na karę śmierci, mógł przeczytać ten prosty, a lękiem mistycznym przejmujący napis, — gorzko zapłakałby nad swojemi czynami i przekląłby na zawsze zbrodnie swoje, oczyszczając duszę i serce, nieznane zimnemu kodeksowi karnemu i sędziom, rozumującym logicznie i lojalnie, lecz na zimno i obojętnie.
Napis pozostał, a ten, który go tu zostawił, leży gdzieś na skraju cmentarza wojskowego w mogile bez krzyża, i nikt nie uroni łzy, nikt nie westchnie nad nią. A przecież, na Boga! oprócz napisu po nim, pozostali żywi ludzie, którzy po śmierci nieznanego autora ponurego frazesu, wydrapanego na brudnej ścianie więzienia, noszą w swoich sercach rany, a w duszy nie gasnące, nie zacierające się wspomnienia o nim, bo z pewnością był dla kogoś dobry, ukochany, drogi...
Ledwie się wstrzymałem wtedy, w celi Nr. 5 więzienia wojskowego, od pozostawienia swego napisu obok słów mego poprzednika, w obawie, że znowu usłyszę sakramentalne, hańbiące mnie i tego, co mówi: „Nie wolno, bo będę strzelał“.
Spojrzałem na zegarek. Dochodziła ósma.
Upłynęła jeszcze godzina, gdy usłyszałem ruch na korytarzu i głosy kilku ludzi. W okienku znikła twarz wartownika. Zazgrzytał klucz w zamku i do celi weszli prokurator Miller i pułkownik żandarmów Fiedorenko.
— Pan został aresztowany z rozkazu dowódcy etapów armji mandżurskiej, generała Iwanowa, i oddany pod sąd — oznajmił tonem urzędowym prokurator.
— Kiedy będę stawiony przed sąd? — zapytałem.
— Nie wiem! Sąd może być zaoczny, obecność podsądnego w tym wypadku, na mocy specjalnego cyrkularza Głównego Sądu Wojennego, nie jest konieczna! — objaśnił pułkownik, przeglądając jakieś papiery.
Wiedziałem, co to ma znaczyć.
Cała Rosja jęczała pod krwawą ręką zaocznych sądów polowych, przezwanych „ekspres-sądami“, wydających wyłącznie wyroki śmierci na rewolucjonistów.
Uczułem, jak serce przestało mi bić w piersi, a na jego miejsce zjawił się kawał lodu. Zdusiłem jednak w sobie wzruszenie i, starając się mówić spokojnie, zapytałem:
— Czy mogę napisać listy do rodziny, panie prokuratorze?
— Jeszcze będzie na to czas! — odpowiedział rzucając porozumiewawcze spojrzenie na pułkownika.
Wyszli, i drzwi z hałasem zamknęły się za nimi. Znowu zgrzytnął klucz i w okienku zjawiła się pełna współczucia twarz żołnierza.
Po odejściu prokuratora przyniesiono mi do celi kubek herbaty i kawał razowego, żołnierskiego chleba. Było to pierwsze śniadanie. Na obiad dostałem manierkę kapuśniaku, talerz kaszy gryczanej i drugi kawałek chleba razowego.
Przed wieczorem, wywichnięta w bójce z chunchuzami na Udzimi, noga zaprotestowała przeciwko nieopalonej celi i przemarzniętej ścianie, powleczonej grubą warstwą lodu, i zaczęła straszliwie boleć. Nie mogłem chodzić wcale, położyłem się, a gdy mi przyniesiono na kolację talerz kaszy, herbatę i urzędową porcję chleba, nie byłem już w stanie podźwignąć nogi z posłania. Staw w biodrze opuchł i dolegał tak dotkliwie, że jęczałem i syczałem z bólu.
Na szczęście, zmieniający się przy drzwiach celi Nr. 5 żołnierze nie bronili mi tego niewinnego zajęcia, więc mogłem sobie na zmianę pojękiwać i syczeć.
W nocy znowu nie spałem, gdyż walczyłem z flotą i eskadrami powietrznemi czerwonych, żarłocznych pluskiew, a także z innymi napastnikami, jeszcze bardziej imponującymi, chociaż daleko mniej przykrymi.
Były to szczury. Duże, szaro-rude, o długich, nagich ogonach, wyłaziły z dziur i szpar w podłodze i całemi rodzinami urządzały harce w mojej celi, wskakując na łóżko i na taboret, gdzie leżały resztki chleba i kaszy. Rozgościły się tu, jak w pierwszorzędnej restauracji, i bardzo mało zwracały uwagi na moje protesty. Gdy sykałem na nie, odpowiadały cienkiem cykaniem i przyglądały mi się bacznie błyszczącemi, czarnemi oczkami.
Przeszedłem do ataku dopiero wtedy, gdy jakiś, widocznie najbardziej przedsiębiorczy, szczur przeskoczył z taboretu na posłanie i zaczął zbliżać się do mojej twarzy, hipnotyzując mnie wzrokiem. Poruszyłem się gwałtownie i krzyknąłem. Jak dojrzałe gruszki, pospadały z głuchym łoskotem szczury z mego koca i śmignęły w różne strony. Po chwili powróciły jednak i znowu miały zamiar dzielić się ze mną kocem, zjadać mój chleb i zawrzeć bliższą znajomość z moją twarzą. Rozpocząłem walkę artyleryjską. Porwałem but i cisnąłem go w większą kupę szczurów, za nim poleciał drugi taki sam pocisk i, widocznie, nie bez skutku, gdyż usłyszałem głośny pisk. Szczury wpadły do swoich skrytek i tylko zrzadka przemykał się po celi jakiś tajemniczy cień, sunący bez szmeru. Z pewnością były to patrole wywiadowcze.
Walka ze szczurami, do których wtedy czułem wstręt, trwała przez cały czas mego pobytu w celi Nr. 5.
Na drugi dzień przekonałem się, że nie jestem opuszczony.
Na warcie po obiedzie stanął przy moich drzwiach już znany mi sympatyczny żołnierz, blondyn. Długo stał, milcząc, lecz zauważyłem, że ostrożnie rozgląda się po korytarzu. Nagle syknął, patrząc na mnie, a jednocześnie wrzucił przez okienko skrawek papieru.
Ktoś „z wolności“, z poza murów więziennych, donosił o zachodzących wypadkach. Dowiedziałem się, że sąd zaoczny nad nami podobno się już odbył, i że skazano nas na śmierć przez rozstrzelanie. Jednak w sztabie generała Iwanowa zaszły pewne tarcia i duża grupa wpływowych oficerów nie zgadzała się z wyrokiem, żądając ponownego rozpatrzenia sprawy nie w „ekspres-sądzie“, lecz w zwykłym sądzie wojennym. Żądano też tego z różnych warstw społeczeństwa.
„Nie upadajcie na duchu, — pisał nieznany korespondent — do Petersburga wysłano depesze w waszej obronie. Tymczasem generał Iwanow przyłapał wszystkie, lecz potrafimy dopiąć celu“.
Był w tej obietnicy cień nadziei, chociaż słaby, bardzo słaby! Posiadający nieograniczone pełnomocnictwa, generał Iwanow mógł się wcale nie liczyć z protestami, lecz kazać pewnej nocy wyprowadzić nas z więzienia i rozstrzelać, tworząc w tak prosty sposób „fait accompli“, do którego często uciekały się carskie władze rosyjskie i uciekają się, nielepsze od nich, władze sowietów, współczesnych carów Rosji[6].
Do wyczerpującego mnie bólu nogi, do napastników nocnych, przyłączył się jeszcze jeden wróg, najstraszliwszy i niemiłosierny.
Była nim trwoga...
Głośniejsza rozmowa na korytarzu, szczęk karabina, wejście dozorcy, wnoszącego jedzenie — zmuszały mnie do wstawania i nadsłuchiwania z zapartym oddechem... Wtedy mimowoli obciągałem na sobie ubranie, jakgdybym musiał natychmiast iść, aby już nigdy ani tu, ani gdzie indziej nie powrócić więcej. Z godziny na godzinę, z minuty na minutę oczekiwałem śmierci.
Wiadomości z miasta nie miałem przez całe dwa dni.
Wreszcie dozorca przyniósł mi białą bułkę i kawał kiełbasy, mówiąc, że to przysłano mi z miasta. Dwa dni już nie jadłem, gdyż nie mogłem, żyjąc w trwodze i udręce. Nie jadłbym i tych przysłanych mi przysmaków, gdyby nie myśl, że w bułce lub kiełbasie znajdę coś ważniejszego niż pokarm. Udając, że chcę jeść, rozłamałem bułkę i istotnie znalazłem w niej malutki pasek bibuły, skręcony w rurkę.
Niepostrzeżenie rozwinąłem papierek i odczytałem:
„Telegramy do Petersburga poszły“.
Nic więcej...
Trwoga nie znikła, gdyż sytuacja moja nie zmieniła się bynajmniej.
Śmierć po dawnemu wisiała nad moją głową, a telegram, gdyby nawet doszedł do Petersburga i wywarł dobre wrażenie, mógł się spóźnić; generał Iwanow zaś, który wcale nie potrzebował zwlekać, mógł zarządzić wykonanie wyroku.
Minął jeszcze jeden dzień męki oczekiwania, a wieczorem tego dnia, po kolacji, gdy więzienie zaczynało ucichać, w korytarzu rozległy się głosy ludzi i bieganina. Po chwili drzwi się otworzyły i do celi wszedł generał Iwanow.
— Śmierć... — pomyślałem. — Koniec!
Za generałem wszedł kapitan, naczelnik więzienia.
— Cela Nr. 5, aresztant polityczny, skazany... — zaczął meldować stary kapitan.
— Nikt kapitana o to nie pyta! — mruknął generał i, nic nie mówiąc do mnie, zawrócił i wyszedł.
Słyszałem, jak otwierano sąsiednią celę, tylko nie mogłem dosłyszeć słów raportu kapitana.

Mukden. Brama, prowadząca do grobów cesarskich.

— Na pewno dziś w nocy skończą ze mną — myślałem, zaciskając zimne jak lód ręce.
Wlokły się straszliwie długo godziny nocne. Cicho było w więzieniu. Bez hałasu zmieniały się warty wewnątrz budynku, a z podwórza dochodziły mnie okrzyki żołnierzy: „Czuwaj! Czuwaj!“
Nie zwracałem uwagi na nic, ani na pluskwy, ani na szczury, zresztą nie wiem na pewno, ale, zdaje się, że zrozumiały moją mękę i tej nocy nie zjawiły się wcale, miłosierne i litościwe. Nie czułem ani bólu w nodze, ani głodu i pragnienia.
Wpatrywałem się nieruchomym wzrokiem w drzwi, czekając, aż się otworzą i ktoś da mi znak, abym szedł. Wsłuchiwałem się z naprężeniem w każdy dźwięk, rozlegający się w więzieniu.
Minęła ta straszna noc, przeszedł jak koszmar jeszcze jeden cały dzień, aż wieczorem, gdy z jakiemś odrętwieniem oczekiwałem tortury nocnej, śród wsłuchiwania się, czy nie zbliża się do mnie śmierć, wszedł naczelnik więzienia i oznajmił, że, z rozkazu władz, mam być przeprowadzony do celi Nr. 11. Był to zły znak! Przed straceniem więźniów zwykle przeprowadzają do innej celi, skąd idą już na miejsce kaźni.
Przeprowadzka była krótka. Wziąłem palto, kapelusz i po chwili byłem już na nowem miejscu. Gdy drzwi celi otworzono, powitały mnie okrzyki radości. Ujrzałem Nowakowskiego, Lepeszyńskiego i jeszcze trzech towarzyszy z Komitetu Centralnego.
— Dobra nasza! — wołał wesoły zawsze Lepeszyński. — Witte[7] kazał skasować wyrok „ekspres-sądu“ i oddać naszą sprawę do okręgowego sądu wojennego. Tam już nas nie skażą na śmierć!
Po pięciu dniach ciągłego oczekiwania stracenia, była to istotnie wieść radosna i szczęśliwa nad wyraz!
Później niejednokrotnie myślałem, jak względne jest pojęcie o szczęściu.
Walczymy całe życie, wytężamy mózg i siły fizyczne poto, by zdobyć sobie dobrobyt i trwałe stanowisko w społeczeństwie. Jesteśmy stale niezadowoleni, dobijamy się coraz lepszych warunków życia. Nagle bieg spraw naszych przerywa jakaś katastrofa, życie człowieka zawisa na włosku, a wtedy błahe polepszenie warunków bytu wyrasta do rozmiarów szczęścia.
Tak było ze mną 4 lutego 1906 r., i pojąłem wtedy nierealność niektórych składników naszej ideologji, ideologji mieszczańskiej.


ROZDZIAŁ SZÓSTY.
W OCZEKIWANIU SĄDU.

W małej więziennej celi, wystarczającej zaledwie na dwóch więźniów, mieściło się nas sześciu. Było ciemno, duszno i brudno, lecz zato była przed nami nadzieja.
Odrazu zjawiła się chęć do życia i do lepszych warunków istnienia. Wobec tego zaprzągłem wszystkich swoich kolegów do roboty.
Przedewszystkiem zrobiliśmy porządek w celi. Zażądaliśmy wody, mydła, szmat i papieru. Wymyliśmy podłogę, która z pewnością od dnia wzniesienia tego więzienia, nie była myta, wytarliśmy ściany i sufit, wyłapaliśmy wszystkie pluskwy, dla których byliśmy bez miłosierdzia, wreszcie rozpoczęliśmy walkę ze szczurami.
Szczelnie zatkaliśmy wszystkie dziury, któremi wyłaziły z pod podłogi rudo-szare zwierzęta. Dziury te zapchaliśmy szmatami. Nie mogły one naturalnie oprzeć się ostrym zębom bandytów nocnych, ale wymyśliłem na to sposób. Robiąc porządki w celi, znaleźliśmy na piecu kilka kawałków szkła. Potłukliśmy je i zrobiliśmy ze szmat, przesypując każdą ich warstwę drobnem szkłem, korki, któremi zatkaliśmy dziury.
Był to sposób mechaniczny. Z zawodu jestem chemikiem, więc chciałem uciec się do pomocy tej potężnej nauki. Wkrótce udało mi się to. Ponieważ straszliwie bolała mnie nieszczęśliwa moja noga, lekarz więzienny dawał mi chininę, jako jedno z dwóch lekarstw więzienia, gdzie oprócz niej uznają jeszcze olej rycynowy. Zrobiłem rozczyn chininy i namoczyłem w nim swoje korki ze szmat. Szczury nie mogły przezwyciężyć tej przeszkody, bo nieznośnie przykry i gorzki smak chininy odstraszał je, a gdyby nawet jakiś, pozbawiony od urodzenia zmysłu smaku, szczur odważył się gryźć szmaty — poraniłby się niezawodnie o szkło i zaniechałby zamiaru.
Od tego czasu szczury znikły bez śladu.
Przez dobrze wymyte szyby zakratowanego okna wpadało do celi więcej światła słonecznego, i życie wydawało się możliwe.
Jednak pobyt w nieopalanej celi Nr. 5, leżenie na wilgotnem posłaniu przy ścianie, pokrytej warstwą lodu, a także męka moralna nie przeszły bez śladu. Stan mojej nogi tak się pogorszył, że lekarz chciał przenieść mnie do szpitala więziennego, lecz, nie chcąc się rozstawać z kolegami, prosiłem go, aby mnie pozostawił w celi. Leczył mnie, jak mógł najlepiej, lecz, oglądając opuchnięty, obrzmiały i zaogniony staw, niespokojnie kręcił głową i mruczał:
— Jeżeli tak dalej pójdzie, to może dojść do amputacji.
Lecz widocznie mój organizm, zahartowany na polowaniach i w ciągłych podróżach, był mocny, gdyż zwalczył chorobę i po dwóch tygodniach, spędzonych w łóżku, zacząłem wstawać i nawet trochę chodzić, lawirując śród naszych sześciu łóżek, wypełniających celę.
Przez cały ten czas nikt nas nie ruszał. Ucichło wszystko, jakgdyby zapomniano o nas.
— To dobrze! — kombinował Lepeszyński. — Ten cham, Iwanow, wysapie się przez ten czas, może go zabiorą stąd, lub sam się domyśli i skręci sobie kark. Wtedy wyrok sądu będzie lżejszy dla nas.
Zresztą nie łudziliśmy się bynajmniej co do czekającego nas wyroku. Byliśmy przekonani, że sąd skaże nas na zesłanie na północ gubernji irkuckiej, do obwodu Leńskiego, i na osiedlenie gdzieś w tundrze wpobliżu koła podbiegunowego. Takie zesłanie oznaczało rzucenie ludzi w dzikie miejscowości na całe życie, lecz istniała zwykle nadzieja na to, że może być amnestja z powodu urodzenia się w rodzinie cara syna lub z powodu jakiegoś ważnego aktu państwowego. Życzyliśmy więc carowi Mikołajowi II, aby miał jak najwięcej synów, a co do amnestji politycznej, to, mimo wzmagającej się reakcji monarchistycznej, mieliśmy powody spodziewać się jej, gdyż cała myśląca Rosja żądała jej oddawna.
— Najwyżej przejedziemy się na koszt rządu na północ i powrócimy — mówiłem swoim kolegom. — Nigdy jeszcze nie byłem w tamtych stronach i bardzo jestem ciekaw!
— Wogóle zesłanie lepsze jest od więzienia — zdecydował Lepeszyński — gdyż człowiek może poruszać się mniej więcej swobodnie i nie tkwi mu pod nosem żołnierz z bagnetem, żandarm lub prokurator.
— Albo Jego Ekscelencja Iwanow — mruczał Nowakowski, pałający nienawiścią do tego generała, który popsuł mu tyle krwi. — Wolę codzień w tajdze irkuckiej spotykać generała Taptygina[8], bo na pewno jest większym gentelmanem.
Stary aż syczał ze złości, na wspomnienie brodatej twarzy generała Iwanowa.
Z miasta otrzymaliśmy kilka listów, przemycanych dla nas przez żołnierzy i przekupionych dozorców więziennych. Donoszono nam w nich, że sąd wojenny prowadzi energiczne śledztwo w naszej sprawie, wyszukuje świadków oskarżenia, wyznacza sędziów i zamierza wytoczyć wielki proces. Nasi przyjaciele pisali, że „Związek pracujących“ zaprosił dwóch adwokatów, którzy już zajęli się naszą sprawą i organizują świadków obrony. Informowano nas, że wkrótce będziemy wezwani do sędziego śledczego, co miało poprzedzać sam proces sądowy.
Istotnie, pewnego dnia zjawił się naczelnik więzienia i oznajmił, że pod eskortą żołnierzy będziemy odstawieni do sędziego śledczego.
Wyprowadzono nas z więzienia w otoczeniu żołnierzy z bagnetami i kilku żandarmów z obnażonemi szablami, i ruszyliśmy przez całe miasto, jak straszliwi zbrodniarze, niebezpieczni dla ludzkości. Gdyśmy przechodzili przed gmachami Zarządu kolejowego, banków, magistratu — tłumy urzędników witały nas głośnemi, radosnemi okrzykami, kobiety powiewały chustkami i rzucały nam kwiaty. Na placu przed spalonym domem Zarządu kolei oczekiwała naszego przejścia delegacja robotnicza, która powitała nas pieśnią rewolucyjną:

„Wyście padli ofiarą w walce okrutnej
Za wolność i szczęście ludu całego...“

Żandarmi szablami rozproszyli robotników.
Około rynku mieliśmy inne powitanie. Tu się zgromadził tłum mętów miejskich, zorganizowanych przez monarchistów.
Obrzucono nas obelgami i przekleństwami.
— Śmierć rewolucjonistom! Na szubienicę z nimi! Pod mur! — wołały z tłumu ochrypłe, pijackie głosy.
Okrzyki te wzmagały się, aż zaczęto ciskać w nas kamieniami. Ponieważ byliśmy otoczeni ścianą konwojujących nas żołnierzy, nikt nie doznał żadnego szwanku. Jednak przekonaliśmy się raz jeszcze, że policja polityczna była w zmowie z temi szumowinami monarchistycznemi, gdyż żandarmi, którzy tak energicznie rozpędzali robotników, względem monarchistów zachowywali się biernie. Lecz na zachowanie się napastników zareagowali kierownicy policji miejskiej, niedawno podlegający naszym rozkazom. Pułkownik Zaremba i rotmistrz von Ziegler przewidywali wrogą przeciwko nam demonstrację, i nagle z bramy jednego domu wypadł oddział konnych policjantów, którzy, siekąc zapamiętale nahajami, rozpędzili „czarną sotnię“ na cztery wiatry.
Nareszcie doszliśmy do biura sędziego śledczego. Byliśmy bardzo przykro zdumieni, ujrzawszy, że był nim najbliższy pomocnik generała Iwanowa, pułkownik żandarmów Fiedorenko.
Rozpoczęła się procedura dochodzenia.
Fiedorenko kierował sprawą w ten sposób, by dowieść, iż Komitet Centralny i Zarząd „Związku pracujących“ działali podług planu i z rozkazu „Rady robotników i żołnierzy“ w Petersburgu, — organizacji najenergiczniej ściganej przez rząd carski. W tym celu ciągle przekręcał wszystkie nasze odpowiedzi i powracał do swego twierdzenia, łączności naszej z Radą. Wreszcie obrzydło mi to i dość niecierpliwie oznajmiłem:
— Komitet Centralny i Zarząd Związku przez cały czas swego istnienia wydawał biuletyny, z których pułkownik może dowiedzieć się, iż powstaliśmy na rozkaz Centralnego Związku związków, a potem działaliśmy podług własnego planu, stosując się do całkiem odmiennych warunków życia w Mandżurji i na Dalekim Wschodzie. Myślę, że gdyby taki plan, jaki urzeczywistniliśmy tu, udał się w europejskiej Rosji, oddawna nie istniałby dawny rząd cesarza Mikołaja II i policji politycznej przedstawiciela której widzę obecnie przed sobą. Gdybyśmy zaś, na Dalekim Wschodzie, przyjęli plan i system petersburskiej „Rady robotników i żołnierzy“, to tu zapanowałaby krwawa anarchja, w której utonęłaby armja, miasta, a najpierw pan, panie pułkowniku, i inni podobni do niego działacze starego rządu, prowadzącego do najniebezpieczniejszej na święcie rewolucji w Rosji. Proszę nad tem pomyśleć i nie wysilać się na tworzenie nieistniejących szczegółów naszej sprawy, ponieważ działalność nasza szła prostą drogą. Nic nie ukrywaliśmy i nic ukrywać nie będziemy!
W tym samym sensie poczyniła zeznania reszta moich kolegów, których badano po mnie.
Jeszcze kilka razy potem zmuszeni byliśmy w ten sam sposób odbywać pielgrzymki do pułkownika Fiedorenki, który nie chciał, lub też nie mógł być uczciwym i logicznie myślącym człowiekiem i sędzią, a także do prokuratora i do sądu, gdzie nam wręczono akt oskarżenia i gdzie złożyliśmy listę wezwanych przez nas świadków obrony.
Wreszcie 31 marca 1906 r. zaczął się sąd nad nami i trwał pięć dni. Generał Iwanow istotnie zaaranżował „wielki proces“, aby w Petersburgu wiedziano, jak niebezpieczną organizację rewolucyjną potrafił zlikwidować, i aby tam nie zapomniano w odpowiedni sposób wynagrodzić go za wierną służbę.



ROZDZIAŁ SIÓDMY.
SĄD I WYROK.

Generał Iwanow poruszył wszystkie sprężyny, aby wyrok sądu wypadł dla nas jak najniepomyślniej, zakładał bowiem na nim swoją dalszą karjerę służbową.
W tym celu sprowadził z Moskwy jednego z najbardziej surowych prokuratorów wojennych, pułkownika Kuroczkina, któremu dodał za doradcę swego zaufanego pomocnika, pułkownika Fiedorenkę.
Jednak działały jednocześnie inne siły, występujące w naszej obronie.
Przedewszystkiem stary generał Liniewicz. Wezwany do Petersburga i oddany pod sąd, bronił nas jednak, twierdząc, że bez pomocy Komitetu Centralnego nie zdołałby utrzymać w karbach armji, demoralizowanej przez anarchistów i monarchistów, i zachować ładu państwowego na Dalekim Wschodzie.
Drugim głosem, któremu dano posłuch w Petersburgu, było zdanie naczelnika kolei wschodnio-chińskiej, generała D. L. Horwatta. Ten najlepiej wiedział, co dla podtrzymania życia państwowego na wschodzie Syberji uczynił 53-dniowy rząd rewolucyjny, to jest ci, którzy stanęli obecnie przez sądem wojennym w Charbinie.
Generała Horwatta poparł znany w Rosji budowniczy kolei i przyjaciel pierwszego ministra, hrabiego S. I. Wittego, Polak — inżynier Kierbedź, mający rozległe wpływy w rządowych sferach rosyjskich.
Te siły ścierały się ze sobą i walczyły na sądzie, gdyż śród sędziów byli ludzie, ulegający temu lub innemu kierunkowi w naszej sprawie.
Sala była przepełniona publicznością. Przybyli przedstawiciele różnych organizacyj, konsulatów cudzoziemskich, prasy i pism, delegaci od wojska z innych miast. Nastrój w Charbinie był bardzo podniecony. Na ulicach patrolowały oddziały konne i piesze. Szpalery wojska i żandarmów stały od więzienia aż do gmachu sądu.
Na sąd przywieziono nas powozami, w otoczeniu konnych żandarmów z obnażonemi szablami. Tłumy urzędników i robotników witały nas serdecznie okrzykami i kwiatami. Monarchiści i ich partyzanci — wyrzutki społeczeństwa — życzeniami szubienicy.
Wreszcie przybyliśmy i wprowadzono nas na salę.
Usiedliśmy na ławach oskarżonych. Na pierwszej zająłem miejsce ja, jako prezydent prześladowanego rządu, obok mnie siedział siwy, poważny, baczny na wszystko Nowakowski, dalej Lepeszyński, Kozłowski, Sass-Tisowski, Tyczyno — razem 22 podsądnych.
Zaczęła się nudna i długa procedura dochodzenia sądowego, gdyż zmuszeni byliśmy powtórzyć wszystko to, co już mówiliśmy przedtem sędziemu śledczemu.
Potem nastąpiło przesłuchanie świadków. Nasi bronili nas energicznie i zaciekle, świadkowie oskarżenia dali bardzo mało materjału, obciążającego nas, oprócz dwóch jakichś drabów, widocznie dobrze zapłaconych, którzy twierdzili, że Komitet Centralny był organizacją partji socjalistyczno-demokratycznej, co wiązało nas z „Radą robotników i żołnierzy“ w Petersburgu, gdzie wszyscy kierownicy należeli do tej partji. Na sądzie wyjaśniło się, że jeden z członków naszego komitetu istotnie należał do partji socjalistyczno-demokratycznej. Był to adwokat Kozłowski. Ta okoliczność wpłynęła ujemnie na wyrok, który, jak później dowiedzieliśmy się, mógł być znacznie łaskawszy.
Wreszcie 5 kwietnia nastąpił ostatni akt sądu.
Prokurator wygłosił mowę, żądając najwyższej kary, przewidzianej dla nas w artykułach kodeksu, a mianowicie 8 lat ciężkich robót w więzieniu.
Adwokaci nasi zbijali twierdzenia i dowody prokuratora, ten stał przy swojem żądaniu, dowodząc, iż Komitet Centralny był siłą burzącą, anarchiczną, narażającą państwo na wielkie straty materjalne i moralne.
— Panowie sędziowie! — wołał patetycznym głosem prokurator — nie poddawajcie się urokowi tych ludzi, nikomu z nas nieznanych, w większej części — nierosyjskiego pochodzenia. Słyszeliśmy, że obrońcy mówili nam, iż Komitet Centralny utrzymał w swoim ręku ster życia państwowego na Dalekim Wschodzie, a ład, zaprowadzony przez nich, zaoszczędził państwu kilka miljonów rubli. Stwierdzili to świadkowie i główny kontroler kolei. Nie mogę przeciwko temu protestować i powtarzam to. Lecz, panowie sędziowie, pamiętajcie, że Komitet Centralny tem bardziej jest niebezpieczny, gdyż nauczył rewolucjonistów, jak należy się obchodzić bez władz rządu prawomocnego i jak się powinno kierować nawą państwową. Praktyka Komitetu Centralnego będzie szkołą przyszłej rewolucji, wrogiej rządowi Jego Cesarskiej Mości.
Była to wielka pomyłka prokuratora. Zagalopował się zbytnio i wypowiedział zdanie, które było dla nas najskuteczniejszą obroną. Odrazu wykorzystał to nasz adwokat, p. Tomaszewski, i zręcznie zbił dowodzenie prokuratora o anarchizmie i o stratach materjalnych, które rzekomo przynieśliśmy Rosji.
Za stołem sędziów siedziało pięciu członków sądu wojennego z prezesem na czele. Zaczęli się nieznacznie uśmiechać i drwiąco spoglądać na prokuratora, który, zmieszany, schylił się nad swojemi papierami i czegoś w nich szukał, przewracając arkusz po arkuszu.
Ztytu, za sędziami, pod portretem cara Mikołaja II, w wygodnych fotelach siedzieli generał Iwanow ze sztabem i pułkownik Fiedorenko. Ten obrzucił pogardliwem spojrzeniem prokuratora i coś szeptać zaczął do Iwanowa. Generał spochmurniał, poczerwieniał i zaczął gładzić swoją długą brodę.
— Więcej nic nie mam do powiedzenia, — wybełkotał wreszcie prokurator, kładąc papiery do teki.
— My też! — oznajmili nasi adwokaci.
— Podsądni, — rzekł prezes sądu — przysługuje wam prawo ostatniego słowa przed wyrokiem sądu. — Proszę!..
Z porządku rzeczy wypadało mi mówić pierwszemu.
Mówiłem niedługo, a zakończyłem swoją mowę słowami:
— Prokurator był tyle uczciwy, iż wydał tu poświadczenie państwowego kierunku naszej działalności. Teraz odwołuję się do uczciwości panów sędziów i panów generałów tu obecnych, prosząc ich o stwierdzenie, że, gdyby w dobie wybuchu rewolucyjnych namiętności Komitet Centralny nie potrafił ująć pełni władzy w swoje ręce, panowie zginęliby niezawodnie od kuli swoich żołnierzy lub na latarniach, powieszeni przez rozbestwionych anarchistów. Tylko tego żądam od sądu i od sumienia tych, którzy posłali nas na ławę oskarżonych!
Jeden po drugim wygłaszali mowy moi koledzy.
Wysłuchano z wielkiem zainteresowaniem mowy Nowakowskiego, który dał szczegółową analizę stosunków, panujących na Dalekim Wschodzie. Dla sędziów, którzy przybyli do Mandżurji z Rosji europejskiej, było to zupełną nowością, gdyż w Petersburgu i Moskwie nikt nie miał najmniejszego pojęcia o tem, co się działo przed rewolucją na tych kresach i jak się tu formowały zupełnie odrębne warstwy społeczne i tworzył charakter i ideologja miejscowej ludności.
Około 8-mej wieczór posiedzenie sądu było zakończone, i sędziowie udali się na naradę, która trwała prawie do północy, a przechodziła nadzwyczaj burzliwie. Nareszcie sędziowie znów wyszli na salę i prezes odczytał wyrok.
Prezydent rewolucyjnego rządu, czyli Komitetu Centralnego, a więc ja, otrzymał 1½ roku twierdzy, bez zaliczenia jednak dwóch miesięcy, które spędziłem już w więzieniu wojskowem. Nowakowski został skazany na jeden rok, reszta na krótsze terminy. Sąd wydzielił z pośród nas Kozłowskiego i Lepeszyńskiego, jako należących do określonych partyj rewolucyjnych i socjalistycznych, i poza zasadniczem osądzeniem na 1 rok — dostali jeszcze: pierwszy — dodatkowo dwa lata, drugi — jeden rok więzienia w twierdzy.
Był to wyrok nadzwyczaj łagodny, jeżeli wogóle można tak mówić o sprawie, która nie podlegała prześladowaniu i karze z wyroku sądu.
Powróciliśmy do naszej celi już więźniami innego gatunku, niż reszta siedzących w więzieniu wojskowem.
Więzienie w twierdzy miało w kodeksie rosyjskim specjalną nazwę „straży honorowej“, a z tą nazwą były związane pewne przywileje. Do nich należało prawo noszenia własnego ubrania, otrzymywanie pożywienia i książek z domu i codziennej przechadzki godzinnej w obrębie więzienia.
Jednak zastanawialiśmy się, gdzie będziemy więzieni, gdyż Charbin nie posiadał fortecy. Na to poradził generał Horwatt, zaprojektowawszy natychmiast urządzenie specjalnego więzienia politycznego w Charbinie, motywując to tem, że w mieście zebrało się dużo więźniów tej kategorji. Rzeczywiście, generał Iwanow bardzo się o to starał, tworząc coraz to nowe procesy sądowe różnych grup rewolucyjnych.
Wynajęto przeto na skraju miasta, niedaleko od cmentarza, dom prywatny, zakratowano w nim okna, urządzono mocne drzwi i lokal dla komendy żołnierzy i dozorców i otoczono cały dom i dość duże podwórze wysokim płotem z desek.
W kilka dni po wyroku byliśmy już na nowem miejscu, gdzie zaczęliśmy się urządzać na długi czas pobytu przymusowego. Zażądaliśmy pozwolenia na przysłanie z domu ubrania i zapasu bielizny, książek, papieru, zorganizowaliśmy dostarczanie nam pożywienia i pomału wciągaliśmy się do nowego życia.


ROZDZIAŁ ÓSMY.
ELDORADO WIĘZIENNE.

Prowizoryczne więzienie polityczne w Charbinie było, w stosunku do innych miejsc tego rodzaju, prawdziwem „Eldorado“. Budynek był dobry i czysty, okna duże i cele pełne światła.
Umieszczono mnie w jednej celi z Nowakowskim. Bardzo szybko zainstalowaliśmy się tu na dobre. — Przecież 18 długich miesięcy trzeba spędzić w tych ścianach — myślałem, — więc powinienem urządzić sobie życie jak najdogodniej, — aby ten czas niewoli nie przepadł bez śladu.
Sprowadziłem sobie z domu książki i notatki naukowe, czynione podczas wycieczek po różnych obwodach rosyjskiego Dalekiego Wschodu i w laboratorjach we Władywostoku i Charbinie.
Całemi dniami i nocami pracowałem. W ciągu trzech pierwszych miesięcy napisałem i za pozwoleniem prokuratora Millera wysłałem do Warszawy do miesięcznika „Chemik Polski“ i do Petersburga — również do naukowych czasopism chemicznych — szereg artykułów z zakresu chemji węgla kamiennego, nafty i złota oraz chemiczno-technicznych badań różnych towarów wschodnio-azjatyckich.
Dużo czytałem w tym okresie życia, a między innemi uważnie przestudjowałem dwie książki znakomitego uczonego-samouka, N. A. Morozowa, który doszedł do wielkiej wiedzy, spędziwszy 24 lata w samotnej celi więzienia politycznego w Schlüsselburgu. Wyszedł z niego w roku 1905, niosąc pod pachą jedyną swoją majętność — trzy grube rękopisy. Były to książki: „Przyczynek do wyjaśnienia perjodyczności pierwiastków chemicznych“, „Astronomiczny podkład Apokalipsy“, oraz zbiór pełnych nadziei i promiennej radości życia wierszy.
Były to nader interesujące i porywające, zarówno z naukowego jak i z psychologicznego punktu widzenia, prace człowieka, całkowicie oderwanego od zgiełku życia i zagłębionego w swoich myślach i w jakiejś mistycznej, proroczej ekstazie.
Bardzo prędko zrozumiałem znaczenie samotności dla człowieka.
Mogę porównać teraz dwa rodzaje samotności, znanej mi z własnych przeżyć.
W roku 1920 spędziłem w zupełnej samotności cztery długie miesiące zimowe w lasach syberyjskich, ukrywając się przed bolszewikami i czając pod korzeniami złamanego przez burzę drzewa.
Wtedy, pozostawiony własnym siłom fizycznym i moralnym, czułem, że szybko odradza się we mnie pierwotny człowiek — myśliwy, rybak i wojownik, który czuje każdym nerwem swoim piękno i potęgę natury, a jednocześnie widzi na każdym kroku dowody istnienia mądrości Boga-Twórcy, niewidzialną ręką kierującego życiem najdrobniejszej istoty żyjącej. Obserwowałem na samym sobie odradzający się w duszy pierwotny mistycyzm i jeszcze coś, co było najstraszniejsze dla cywilizowanego człowieka a zarazem najpiękniejsze. Był to powrót utraconych już prawie całkowicie przez ludzi współczesnych zdolności telepatycznych, któremi w szerokim zakresie posługują się istoty dzikie: lecące z południa na północ dzikie ptactwo, skradający się w dżunglach indyjskich lub w tajdze amursko-ussuryjskiej tygrys, słowik śpiewający w wiosennym gąszczu krzaków, lub odbywające dalekie pielgrzymki emigracyjne lemingi, wiewiórki i szczury.
Tu w samotności więziennej, mając obok siebie milczącego Nowakowskiego, pogrążonego w studjowaniu Pisma Świętego, a później żyjąc w celi sam na sam ze sobą, wyczuwałem różne zmiany duchowe, zachodzące we mnie.
Nabyłem zdolności rozumienia całego procesu duchowego, poprzedzającego jakąś skrystalizowaną myśl. Czytając dzieła Morozowa i innych uczonych i pisarzy, widziałem przed sobą tych ludzi, otoczenie, w którem tworzyli, pochłaniałem wszystkie procesy psychiczne, odbywające się w ich mózgu i duszy, czułem i myślałem, jak oni, dążyłem do jednakowego z nimi celu, takiemi samemi drogami logicznemi, męcząc się ich zwątpieniami, zapalając się ich wewnętrznem życiem duchowem.
W kilka lat później miałem sposobność sprawdzić swoje przeżycia, opowiadając o nich Morozowowi i znakomitemu poecie belgijskiemu, Verhaerenowi, którego utwory dały mi w więzieniu dużo niezapomnianych chwil.

Mukden. Grobowce cesarskie.

Wydawało mi się wtedy, że widzę nawet przyszłe losy tych ludzi, których dusze płonęły przed mojemi oczami i które mogłem badać, jak swoją własną. Nie realizowałem wtedy, myśląc w cichej, samotnej celi więziennej, tych wrażeń, nieuchwytnych odruchów własnej duszy, przesuwających się przed oczami niejasnych cieniów tego, czego jeszcze nie było. Gdy Verhaeren, palący się w wielkim ogniu nowej twórczości, zginął na ulicy, pozostawiając po sobie gorycz niesprawiedliwości losu i krzywdy, wyrządzonej przez ślepy przypadek całej ludzkości — przypomniałem sobie te czarne, beznadziejne chmury, przesłaniające blade, martwe oblicze poety, a wyłaniające się z głębi mojej duszy, jak ponura zjawa, co dręczyła mnie przez kilka dni w mojej celi, gdzie nieraz przez cały dzień nie słyszałem nic, oprócz przeciągłych okrzyków warty: „Czuwaj! Czuwa-a-a-j!“
W tych chwilach, gdy mury więzienne oddzielały mnie od życia z jego zgiełkiem i walką, gdy czułem się zupełnie samotny, otaczały mnie jakieś nieznane, niewidzialne istoty, wynurzające się z niezbadanych zakątków duszy, mówiły do mnie, radząc i nauczając. Pojąłem wtedy, jakie potęgi niewidzialne ukrywa w sobie znikome ciało ludzkie, jakie skarby wydobyć można z tych potęg, z tych sił, uśpionych przez życie współczesne.
Mogłem odtworzyć w swojej pamięci wszystkie znane mi osoby z taką dokładnością, iż stawały przy mnie, szeptały niemal rzeczywistemi głosami, a ja czułem ciepło, bijące od ich postaci, słyszałem szelest ich ubrania, szmer oddechu i odgłosy ich ruchów.
Był to dziwny, przerażający, a zarazem budzący dreszcz rozkoszy stan.
Wydawało mi się wtedy, że znalazłem się w innym świecie, w którym moje ciało i dusza zostały zmienione, czyniąc ze mnie jakąś nieziemską, wyższą i bardziej doskonałą istotę.
Pewnego razu, w dzień, wyznaczony dla odwiedzania więźniów, przyszedł jeden z moich przyjaciół i przyniósł mi wiadomość, że wszystko jest przygotowane do mojej ucieczki z więzienia i wyjazdu do Japonji.
Takie same propozycje dostali aresztowani we Władywostoku: dr. Łankowski, inż. Piotrowicz i mój charbiński towarzysz z Zarządu „Związku pracujących“, dr. Czaki. Starano się o to dlatego, że były powody do obaw, iż rząd petersburski nie ograniczy się do więzienia, lecz obmyśli dla nas, jako najbardziej czynnych działaczy i przytem Polaków, jakieś specjalne przykrości.
Łankowski, Piotrowicz i Czaki skorzystali z propozycji i szczęśliwie wyjechali do Japonji, a stamtąd na wyspy Hawajskie, a dr. Czaki nawet dalej, bo aż do Argentyny.
Mnie zaś ten projekt zastał w okresie opisanych wyżej dziwnych przeżyć, które pochłonęły mię całkowicie. Bałem się nawet myśleć o tem, że ten niezwykły stan duchowy może pierzchnąć, co byłoby dla mnie wielką, niepowetowaną klęską. Stanowczo odmówiłem ucieczki, ku rozpaczy moich przyjaciół.
Kosztowało mnie to drogo, lecz, doprawdy, nie żałuję tego teraz, gdyż udało mi się widzieć bezdenną otchłań nędzy i męki i obnażoną duszę człowieka, co daje zrozumienie, przebaczenie i pogodę myśli.
Po takich przeżyciach wewnętrznych już się nigdy nie mówi:
„Dobry lub zły człowiek!“ lecz:
„Człowiek, porwany dobrym lub złym prądem życia!“
Mimowoli wtedy, nie znając jeszcze mądrości Buddhy-Gotamy, przyszedłem do wniosku, który on sformułował tak poetycznie i mądrze:
„Człowieku! Możesz się wynieść wyżej od boga Indry i upaść niżej od robaka, czołgającego się w bagnie!“
Pozostałem więc w swojej celi i razem z milczącym, zamyślonym Nowakowskim pędziliśmy nasze dziwne nigdy niezapomniane życie.
Nowakowski, chociaż nie pytałem go o to, przeżywał to samo co ja, tylko, nie będąc zupełnie marzycielem, nie zastanawiał się nad tem.
Po kilku tygodniach, od chwili, gdy zauważyłem zmiany psychiczne, zaszłe we mnie, zacząłem cierpieć na bezsenność. Nie jest to ścisłe określenie mego stanu w tym okresie czasu.
Bezsenność jest to stan chorobliwy, gdy człowiek czuje znużenie i tęskni do snu, lecz nie może zasnąć. Ja wcale nie czułem znużenia mózgowego i wcale nie potrzebowałem snu, chociaż najczęściej czytałem i pisałem po 18 godzin na dobę. Umysł miałem zupełnie świeży, fantazję wyborną. Jednocześnie z zanikiem snu straciłem apetyt. Wprost nie mogłem jeść mięsa, ryb i chleba.
Prosiłem, aby mi przysyłano z domu konserwy owocowe i białe suchary. Zacząłem się żywić w ten sposób, rano i wieczorem dodając do tego po szklance mocnej herbaty. Całodzienne pożywienie moje stanowiły: pudełko zakonserwowanych gruszek lub brzoskwiń, cztery suchary i dwie szklanki herbaty.
Czułem się duchowo wybornie, lecz zmizerniałem i osłabłem. Oddawna nie używałem przechadzki i starałem się robić jak najmniej ruchów. Zarzuciłem nawet gimnastykę, podług systemu atlety Sandowa, którą uprawiam od młodzieńczych lat i o której nie zapomniałem nawet w celi Nr. 11, przed sądem.
Nie wiem, na czemby się skończył ten eksperyment, gdyby nie to, że w stanie mego zdrowia zaszły bardzo dziwne i nagłe zmiany.
Najpierw zauważyłem nadzwyczaj szybki porost włosów na głowie, policzkach i brodzie. Włosy rosły z tak przerażającą szybkością, że musiałem je strzyc co najmniej raz tygodniowo, a golić się niemal dwa razy dziennie. Ogolona z rana twarz, przed wieczorem stawała się podobna do takiej, która przez kilka dni nie widziała brzytwy. Zjawisko to trwało około miesiąca, później nagle zacząłem tyć, raczej puchnąć straszliwie. Twarz stała się woskowo-żółta, prawie zupełnie okrągła, wargi straciły barwę, ręce i nogi były stale zimne, a serce chwilami ściskało się w piersi, powodując jakiś nieokreślony lęk.
— Źle ze mną — myślałem — trzeba poradzić się lekarza. Umierać w więzieniu nie chcę!
Tegoż dnia lekarz więzienny — Polak, dr. Łazowski odwiedził mnie, opukał, wysłuchał i bardzo szczegółowo wypytał o tryb życia.
— Nie pracować przez dwa tygodnie, jeść więcej, używać spacerów i ruchu, ruchu, ruchu! Inaczej — nikt na to nie poradzi.
Usłuchałem doktora. Schowałem książki i notatki do kuferka, mocno zakorkowałem kałamarz i wyszedłem na podwórze.
Było już lato, przyjścia którego w swojej celi prawie nie spostrzegłem.
Podwórze więzienne było niepociągające i brudne, zarzucone śmieciami, gruzami, odłamkami cegły i tynku, pozostałemi od czasu, gdy ten dom chiński przerabiano na więzienie dla nas. Nie lubię bezcelowej pracy, bezcelowej przechadzki, bezcelowych ruchów, więc postanowiłem przepis lekarza o ruchu zużytkować do celów ogólno-więziennych.
Skrzyknąwszy kilku młodszych więźniów, przystąpiłem do uporządkowania podwórza, a gdy to skończyliśmy, zrobiliśmy kilka grzęd, na których rozpocząłem kulturę ogrodową, sadząc groch i pomidory. Ziemię na grzędach użyźniłem starym nawozem, wziętym ze stajni, oraz siarczanem amonu, nabytym na moją prośbę przez dozorcę więziennego. Dzięki takiemu zastosowaniu chemji mieliśmy dobry urodzaj, mimo, że pora rozpoczęcia uprawy była już spóźniona. Jedna grzęda była zasadzona przez nas kwiatami — astrami, pachnącemi groszkami i lewkonjami, i od tego czasu w mojej celi zawsze stał i cieszył wzrok bukiet świeżych kwiatów.
Powoli, odżywiając się starannie, odzyskałem apetyt i sen i zacząłem forsownie uprawiać gimnastykę, od której moje mięśnie nabrały dawnej elastyczności i siły, czego nieraz dowiodłem, borykając się z najtęższymi więźniami, a czasem nawet z żołnierzami, gdy naczelnik więzienia i dyżurny oficer wymknęli się pokryjomu do sąsiedniej restauracji na szklankę wina lub partyjkę bilardu.
Wreszcie po jakimś miesiącu powróciłem do normalnego stanu.
Ten czas, spędzony razem z innymi przymusowymi mieszkańcami więzienia, dał mi bardzo dużo fascynujących przeżyć i interesujących spostrzeżeń.
Rozpoczęło się to od p. Nowakowskiego.
Spokojny, poważny staruszek nagle się zmienił. Stał się zły i rozdrażniony.
Ze mną po dawnemu był w dobrych, przyjacielskich stosunkach, gdyż instynktownie rozumiałem, że przymusowy pobyt w jednym pokoju jest sprawą ciężką i drażniącą, starałem się więc jak najmniej dawać mu odczuwać moją obecność. Mówiłem tylko wtedy, gdy on sam nawiązywał rozmowę, nie śmieciłem i nie hałasowałem w pokoju, ruszałem się jak najmniej i jak najciszej. Tak samo zachowywał się i Nowakowski, przeto życie nasze ułożyło się w formach bardzo dla nas obydwóch dogodnych. Telepatycznie poprostu rozumieliśmy się wzajemnie i prawie nie potrzebowaliśmy posługiwać się słowami.
Wszystko zaś, co się działo poza ścianami naszej celi, drażniło Nowakowskiego.
Głośne krzyki dozorcy więziennego na korytarzu wyprowadzały go z równowagi. Podbiegał do drzwi i, bijąc w nie pięściami, krzyczał:
— Wrzuciliście nas do tego kamiennego worka i nie dajecie nawet spokoju, kaci!
Wymyślał więźniom i żołnierzom, gdy na podwórzu zaczynali krzyczeć i biegać.
Miał ciągłe pretensje o to, że dawano nam źle wypieczony chleb, który dostawaliśmy z kuchni więziennej.
Pewnego razu, gdy Nowakowski był szczególnie nie w humorze, prokurator i pułkownik żandarmów przybyli zwiedzić nasze więzienie. Wieść o tem podziałała na Nowakowskiego mniej więcej tak samo, jak czerwona mantyla torreadora na rozwścieczonego już byka andaluzyjskiego na arenie cyrkowej.
— Kaci, złodzieje, zbóje! — mruczał, sapiąc głośno gniewnie.
Słyszeliśmy, jak jedne po drugich otwierały się drzwi cel, aż nareszcie przyszła kolej na nas.
— Czy nie macie, panowie, jakich pretensyj co do pobytu swego w więzieniu? — zapytał wchodząc prokurator, z poza którego wyglądała uśmiechnięta, czerwona twarz pułkownika żandarmów.
Milczałem, ale Nowakowski nie poszedł za moim przykładem i wypalił:
— Mamy jedną zasadniczą pretensję. Bezprawnie trzymają nas w więzieniu, chociaż jesteśmy kulturalnymi i spokojnymi ludźmi!
„Władze“ milczały i ze zdziwieniem patrzyły na Nowakowskiego.
— To już nie w naszej mocy! — odparł nareszcie prokurator. — Nie możemy zmienić wyroku sądu. Pytam o pretensje co do życia codziennego...
— Niech pan patrzy, jaki nam dają chleb! — krzyknął nagle Nowakowski, porywając bochenek chleba i podsuwając go pod nos prokuratorowi. — Czy dobre wypiekanie chleba też nie jest w mocy panów?
Prokurator obejrzał chleb, powąchał go, pocisnął, oddał pułkownikowi, który zkolei obejrzał bochenek, powąchał, pocisnął i zwrócił Nowakowskiemu.
— Tak... — mruknął niepewnym głosem.
— Co tak? — surowo dopytywał Nowakowski.
— Chleb... — mruknęły władze.
— Nie chleb — wybuchnął Nowakowski — tytko zły, niewypieczony zakalec! Żądam zbadania tej sprawy.
— Dobrze — odparł prokurator i, pożegnawszy nas, wyszedł wraz z żandarmem.
Jednak Nowakowski z chlebem w ręku nie odchodził ode drzwi i czatował, jak kot na szczury.
Gdy „władze“, odprowadzane przez naczelnika więzienia, oficera dyżurnego i dozorców, zbliżały się do schodów, Nowakowski gwałtownie otworzył drzwi i wypadł na korytarz.
— Bomba, bomba! — krzyknął wysokim falsetem i, stanąwszy w pozycji klasycznego diskobola, cisnął bochenkiem chleba. „Bomba“ potoczyła się po podłodze, skacząc po nierównościach desek, w stronę „władz“.
Rezultat był nieoczekiwany.
Prokurator, pułkownik, a za nimi naczelnik więzienia i dozorcy, tłocząc się i wyprzedzając wzajemnie, w panice zaczęli zbiegać ze schodów, nastraszeni „bombą“ rozjuszonego staruszka.
Tylko dyżurny oficer stał spokojnie. Poczekał, aż bochenek dotoczy się do niego, złapał go, podniósł wgórę, przechylił się przez parapet schodów i, mrugając oczyma na wyglądających z cel więźniów, krzyknął wdół:
— Panie prokuratorze, panie pułkowniku! To chleb! Bochenek chleba!

W parku cesarskim w Mukdenie.

Gdy Nowakowskiego za ten figiel odprowadzono do kancelarji, oczekiwałem z niecierpliwością jego powrotu. Zjawił się wesoły, figlarnie uśmiechnięty, pozostawiwszy w biurze więziennem całe swoje rozdrażnienie, które było wynikiem przedenerwowania, nieraz dającego się we znaki więźniom.
— Cóż tam pan mówił? — spytałem.
— Ha! Prokurator, nadrabiając miną, pytał mnie, co krzyczałem, gdym cisnął bochenek — jął opowiadać staruszek, drżąc od cichego śmiechu. — Był bardzo groźny, gdyż wszyscy żołnierze i dozorcy widzieli, że, uciekając, opamiętał się ze strachu dopiero na podwórzu, przy bramie. Odpowiedziałem mu całkiem łagodnie i grzecznie, że, rzuciwszy chleb, krzyknąłem: „Zapomniał pan wziąć ze sobą bochenek do dochodzenia sądowego, bo taki chleb jest niejadalny, gdyż, fermentując, przypomina raczej bombę przed wybuchem, niż chleb“. Naturalnie, że nic podobnego nie mówiłem, poprostu chciałem nastraszyć tych katów carskich i wymyśliłem swoją „bombę“. Teraz będziemy mieli z pewnością lepszy chleli i nigdy już tu nie zobaczymy prokuratora, co jest wielką pociechą w naszem życiu.
Takiego figla wypłatał stary Nowakowski, zawsze cichy, rozsądny i pogrążony w swoich myślach. Po tym wypadku, istotnie, chleb mieliśmy zawsze wypieczony, a prokurator rzadziej do nas zaglądał.


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY.
NIEZNANE NIKOMU TRAGEDJE.

Nasze więzienie szybko się napełniało. Przyprowadzano coraz to nowych więźniów politycznych. Jedni byli już skazani, inni oczekiwali jeszcze na wyrok. Ponieważ, po faktycznem zlikwidowaniu „Związku pracujących“, grupy rewolucyjne już nie miały żadnego hamulca, wypadki aktów terorystycznych, agitacji antypaństwowej i eksproprjacji pieniędzy rządowych na cele rewolucyjne stały się dość częstemi zjawiskami na terytorjum Dalekiego Wschodu. Niektórym z nowych więźniów groziły wyroki śmierci. Obecność tych ludzi i ich przygnębiony nastrój działały na wszystkich deprymująco. Więźniowie są bardzo wrażliwi. Dość, aby się dowiedzieli, że jest ktoś wśród nich skazany na śmierć, natychmiast zjawia się jakieś ponure skupienie, które bardzo łatwo przechodzi albo w wybuch rozpaczy, albo w prawdziwą wściekłość.
Pamiętam, że pewnego ranka przywieziono do więzienia młodego, przystojnego blondyna, nazwiskiem Arsenjew. Miał może 25 lat, ale w jego niebieskich, rozmarzonych oczach był głęboki smutek. Tegoż dnia stanął przed sądem i powrócił, usłyszawszy tam wyrok śmierci na siebie. Historja młodego człowieka była prosta i zrozumiała dla tego, kto znał życie rosyjskie. Żandarmi rozstrzelali w Błagowieszczeńsku jego brata — rewolucjonistę. Arsenjew z zemsty zastrzelił naczelnika żandarmerji i zbiegł do Charbina, lecz tu go wykryto i aresztowano.
Przybył z sądu około 9-ej wieczór, a w parę minut później otwierał drzwi do każdej celi pokolei, zaglądał do wnętrza i przypatrywał się bacznie i przenikliwie twarzom więźniów. Wszedł też i do nas. Spojrzał nam w oczy, zamknął za sobą drzwi i począł szeptać:
— Zostałem skazany na śmierć. Z pewnością dziś w nocy skończą ze mną, gdyż będą się śpieszyli. Chcecie uratować mi życie?
— Naturalnie! — zawołaliśmy obaj.
— Dziękuję! — szepnął. — Gdy przyniosą kolację, zróbcie w więzieniu skandal. Przyczepcie się do jakiegokolwiek drobiazgu. A ja tymczasem coś dla siebie obmyślę...
Po chwili wyszedł, a my z Nowakowskim obchodziliśmy wszystkich więźniów i dawaliśmy im potrzebne wskazówki co do projektowanego „skandalu“.
Powodu nie potrzebowaliśmy wymyślać, gdyż znalazł się bardzo dobry i zupełnie prawdziwy. Na kolację podano więźniom, nie otrzymującym pożywienia z domu, kapuśniak, w którym znaleziono kilka ugotowanych robaków. Zaczął się hałas, wymyślania, krzyki, bicie pięściami w stoły i drzwi, żądanie przyjścia naczelnika więzienia, oficera dyżurnego, prokuratora, omal, że nie samego cara. Gdy taki hałas podniosą dwie setki zdenerwowanych i podnieconych ludzi, robi się koncert nie do zniesienia. Zbiegło się wszystko, co żyło, do ostatniego żołnierza i nawet pomocnika kucharza. Przechodnie na ulicy, zwabieni krzykiem w więzieniu, zatrzymywali się zdumieni. Nastraszeni dozorcy w popłochu nie zamknęli drzwi, prowadzących na podwórze. Na placówkach pozostali tylko żołnierze, stojący na warcie poza ogrodzeniem.
Arsenjew bacznie obserwował wszystko, a gdy władze stłoczyły się w najbardziej zaludnionej i hałasującej celi, wyślizgnął się i niepostrzeżenie wyszedł na podwórze. Podskoczywszy, uczepił się ręką za wierzchołek płotu i spojrzał wdół. O dwa kroki dalej stał żołnierz i gapił się na okna hałasującego więzienia. Za ogrodzeniem znajdował się wtedy plac, porośnięty wysokiemi chwastami i gęstemi krzakami.
Arsenjew nagle przeskoczył przez ogrodzenie i upadł tuż przed zaskoczonym tem żołnierzem, który z przerażenia upuścił karabin na ziemię.
Po chwili zbieg dopadł już krzaków, i dopiero wtedy buchnął strzał karabinowy i rozległy się trwożne gwizdki innych posterunków.
Arsenjew znikł bez śladu, żołnierz zameldował o wypadku, został oddany pod sąd i skazany na 4 miesiące więzienia. Nic nigdy nie słyszałem o dalszych losach śmiałego zbiega. Czy udało mu się ukryć przed ścigającemi go władzami, czy schwytały go i straciły, jako już skazanego na śmierć i jeszcze bardziej, jako zbiega, pozostającego poza prawem? Pamiętam doskonale jego rozmarzone i niewymownie tęskne oczy!
Wielkie przykrości miały władze więzienne z powodu tej ucieczki. Na nas też spadły pewne kary, byliśmy pozbawieni spaceru przez tydzień i w ciągu tygodnia nie mogliśmy opuszczać swoich cel, gdyż drzwi zamknięto na klucz.
Jednak i to nie przeszkodziło jeszcze jednemu z naszych więziennych towarzyszy zniknąć jak kamfora.
Śród więźniów zwracał na siebie uwagę piękną i subtelną, jak u młodej dziewczyny, twarzą chłopak siedemnastoletni; jego długie, wijące się włosy, które zarzucał na tył głowy, były miękkie i delikatne, jak u kobiety. Nazywał się Kostenko, a pracował w telegrafie. Kostenko był wmieszany w jakąś sprawę, za co groziło mu zesłanie na północ Syberji.
Pewnej niedzieli, gdy sala, gdzie aresztanci przyjmowali gości, była przepełniona tłumem odwiedzających, do Kostenki przyszła z wizytą młoda panienka. Oddała pakuneczek, przyniesiony mu w prezencie, zdjęła kapelusz i długie, szerokie okrycie i usiadła przy oknie, wesoło rozprawiając z pięknym chłopakiem i śmiejąc się głośno.
Gdy dano sygnał, aby goście opuścili budynek, więźniowie natychmiast odeszli do cel, a odwiedzający tłumnie wychodzili, wręczając dozorcy przepustki. Gdy wszyscy wyszli, naczelnik więzienia, idąc do swego biura, ujrzał panienkę, siedzącą przy oknie.
— Co pani tu robi? — zawołał zdumiony.
— Nie mogę wyjść, bo pan Kostenko zabrał mi kapelusz i okrycie, nałożył na siebie, zrobił ze swoich włosów modną fryzurę i odszedł, powiedziawszy, że chce tą maskaradą rozśmieszyć swych towarzyszy więziennych.
— Nieporządki! — mruknął naczelnik więzienia. — Takie żarciki i zabawy w więzieniu? Pokażę ja dozorcom!
Zadzwonił i kazał przyprowadzić Kostenkę.
Po pewnym czasie wpadł nastraszony dozorca i zawołał:
— Więźnia Kostenki nigdzie nie znaleziono! Pewno zbiegł, panie naczelniku!
Zaczęły się poszukiwania. Więzień znikł istotnie.
— Gdzie pani ma przepustkę? — pytał naczelnik więzienia.
— Miałam ją w kieszeni okrycia, które zabrał mi pan Kostenko! — odrzekła panienka i zaczęła płakać, skarżąc się żałośnie:
— Proszę zwrócić mi wartość okrycia i kapelusza! Jestem biedna dziewczyna, sama zarabiam na życie, a wasz aresztant ograbił mnie. Będę skarżyła!
Jednak łzy biedaczce nie pomogły. Gdy przybył sędzia śledczy i zaczął badać sprawę, kazał zamknąć panienkę do maleńkiej celi Nr. 8, na cały czas poszukiwania Kostenki, gdyż podejrzewał płaczącą o zmowę ze zbiegiem.
Biedaczka przesiedziała dwa tygodnie, ciągle się skarżąc na niesprawiedliwe podejrzenie, które ją obraża, i na straty materjalne z powodu nieuczciwego „aresztanta“, jak pogardliwie nazywała Kostenkę. Po dwóch tygodniach zwolniono ją, gdyż zbiega nie znaleźli.
Gdy już miała wyjść i żegnała pozostających, zwracając się do grupy przyjaciół Kostenki, szepnęła, mrużąc wesołe oczy:
— On już powinien być w Szanghaju!..
I odeszła, bez kapelusza i okrycia, lecz z radosnem uczuciem, że ocaliła życie bliźniego, a, być może, i... bliskiego człowieka. Długo więzienie pamiętało miłą dziewczynę i dało jej przezwisko „Chytra orliczka“...
Zdarzały się i mniej pomyślne wypadki ucieczki więźniów.
Pamiętam, pewnego wieczora przywieziono trzech robotników.
Zaledwie dozorcy zdążyli ich rozlokować w różnych celach, aresztowani wyszli do umywalni, zaszeptali coś do siebie, i nagle przez kuchnię wypadli na podwórze, przesadzili płot i zaczęli uciekać.
Strzelono do nich z kilku posterunków naraz.
Wszyscy trzej upadli. Gdy do nich podbiegli dozorcy i żołnierze, dwóch już zmarło, dostawszy śmiertelne postrzały, trzeci leżał ze zranioną nogą. Sądzono go we dwa miesiące później i skazano na 6 lat ciężkiego więzienia.
Takie oto wypadki zakłócały spokój życia więziennego i wnosiły doń coś nowego, czasem wesołego, czasem smutnego.
Pomału wszedłem w życie braci więziennej. Poznawszy wśród przygodnych towarzyszy sporo ludzi młodych, lecz zupełnie niewykształconych, podałem Nowakowskiemu myśl zorganizowania kursów naukowych. Uczyliśmy czytać, pisać i rachować, mieliśmy codziennie ogólnokształcące pogadanki z nauk przyrodniczych, historji i literatury. Na te pogadanki przychodzili nawet dozorcy więzienni i żołnierze, a nieraz zaglądał i uważnie słuchał niebardzo uczony naczelnik więzienia i jego pomocnicy. Więźniowie garnęli się do nas i otaczali nas szacunkiem i prawdziwą sympatją. Władze też nas poważały. Mieliśmy z tego tę korzyść, że gdy po jakiej ucieczce więźniów spadały na wszystkich kary, my z Nowakowskim nie podlegaliśmy im, a tryb naszego życia w niczem się nie zmieniał.
Bardzo pouczające było też studjowanie psychologji ludzi, stłoczonych razem w czterech ścianach i zmuszonych do współżycia.
Widziałem nieraz ludzi poważnych i kulturalnych, którzy kłócili się o to, że ktoś z nich wziął większy kawał chleba lub mięsa, stawali się wrogami i nie podawali sobie ręki. Było to zjawisko dziwne, przyczyna zaś leżała w nienormalnych i drażniących warunkach życia więziennego i nużącem, przymusowem obcowaniu z innymi w ciągu długich miesięcy.
Byłem świadkiem, jak dwóch inżynierów pokłóciło się i rozstało potem w śmiertelnej nienawiści ku sobie z powodu — kociaków.
W kuchni więziennej mieszkała kotka, mająca bardzo miłe i mądre potomstwo. Jeden z więźniów, jak już wspomniałem, inżynier, przyniósł kocięta do ogólnej sali, gdzie się mieściło około 20 osób, i stał się opiekunem potomstwa kotki kuchennej. Pewnego razu inny inżynier, obudziwszy się wcześniej, nalał do miseczki mleka, nakruszył do niego sucharów i zaczął karmić zgłodniałe przez noc kocięta. Opiekun ich obudził się i, ujrzawszy innego, który, klęcząc, przyglądał się zajadającym stworzeniom, napadł na niego z wyrzutami, że „uzurpuje“ sobie prawo opieki nad kociętami, że to jest „anarchistyczna zasada“, pogwałcenie „świętego prawa własności prywatnej“, że jest nieuczciwym towarzyszem i wypowiedział dużo innych obraźliwych myśli i zdań.

Wywiązała się sprzeczka, po której kocięta przywłaszczył sobie ktoś trzeci, a dwaj inżynierowie na zawsze rozstali się w nieprzejednanej nienawiści.
W Mukdenie. Brama miejska.

Taki demoralizujący, poniżający wpływ ma życie więzienne w ogólnych celach. Tu ludzie zapadają albo w jakieś odrętwienie, obojętność na wszystko i ponure, ciężkie milczenie, zabijające ducha, albo wybuchają nagle, a wtedy nie mogą już opanować swego podrażnienia i gniewu, zupełnie zapominając o kulturze i dostojeństwie człowieka, stworzonego na „podobieństwo boskie“.
Pamiętam zdarzenie, gdy całe więzienie było ciężko zatrute nieświeżą rybą, podaną na obiad, a ten oburzający rzeczywiście wypadek przeszedł bez śladu i protestu, gdyż przygnębieni więźniowie milczeli, nie mając sił i ochoty do protestu. Innym zaś razem, w lecie, nie wstawiono odrazu wybitej przez wiatr szyby, co niespodziewanie wywołało taki bunt więźniów, że do celi wprowadzono żołnierzy z bagnetami.
Nieraz sam przeżywałem takie dziwne skoki psychiczne.
Nigdy nie zapomnę wypadków, jakie zdarzały się podczas mego pobytu w więzieniu.
W mojej celi nigdy nie zamykano drzwi na klucz. Mogłem w każdej chwili wyjść na korytarz, do kuchni po herbatę lub wodę, na podwórze po pomidory lub groch z naszych grzęd, albo na przechadzkę i mimo to nieraz tygodniami całemi nie wychodziłem. Jednak, gdy oczekiwano przybycia jakichś władz wyższych, cele na wszelki wypadek, aby nie było gadania, zamykano. O! wtedy zjawiały się odrazu przyczyny, zmuszające do wyjścia z celi! Dość było usłyszeć zgrzyt klucza, zamykającego celę, a natychmiast biegłem do drzwi, waliłem w nie pięścią, wołałem na dozorcę i żądałem, aby otworzono celę, gdyż potrzebuję przynieść wody lub drzewa z kuchni, wytrzepać ubranie, oczyścić obuwie.
Myślę, że uczucie pozbawienia wolności budzi się w takich chwilach silniej i wywołuje protest całego organizmu, który podświadomie za szczyt szczęścia uważa wolność i tylko wolność, jako jedyny warunek świadomego życia człowieka, członka społeczeństwa, narodu i państwa.
Pewnego razu zawezwano mnie do kancelarji. Ujrzałem tam jakiegoś oficera i znajomego urzędnika z administracji kolejowej.
Wstali na moje spotkanie i, podając mi jakiś papier i małe z czerwonej skóry pudełko, oznajmili, że z Petersburga, na wniosek jeszcze generała Kuropatkina, przysłano mi dość wysoki order za moje zasługi dla armji, „naturalnie przedtem, nim zostałem prezydentem rządu rewolucyjnego“, jak objaśnił oficer.
Nie wiedziałem narazie, co mam robić z tym fantem. Nagle porwała mnie złość. Oceniano moje zasługi za węgiel, który dałem armji, a zato, że uratowałem armję od anarchji i śmierci głodowej podczas rewolucji — omal nie rozstrzelano mnie, a teraz zmuszano pędzić życie w kamiennym worku!
— Nie mogę przyjąć orderu od rządu, który lewą ręką daje nagrody, a prawą wrzuca do więzienia! — rzekłem i, ukłoniwszy się, wyszedłem z kancelarji.
Ten wypadek pozbawił mnie raz na zawsze prawa otrzymania jakiegokolwiek bądź orderu, nadawanego przez cara, lecz... nigdy tego nie żałowałem.
Zawsze mówiłem, żartując, że jesteśmy z Mikołajem II w nader naprężonych i zaostrzonych stosunkach, chociaż on usiłował przeciągnąć mnie na swoją stronę, zaofiarowawszy mi na dwa lata „bezpłatne mieszkanie z pełnem utrzymaniem“.
Tak upływały dnie, tygodnie i miesiące.
Przerywane nieoczekiwanemi wypadkami, życie naogół płynęło spokojnie. Czasami tylko wdzierały się, jak porywy wichru, trwożne wieści, że ciągłe ucieczki więźniów zwróciły na nas uwagę Petersburga, który żądał likwidacji więzienia politycznego w Charbinie i rozmieszczenia więźniów w innych miastach Syberji wschodniej. Prawdopodobnie żądania te byłyby uwzględnione, gdyby nie usiłowania generała Horwatta, który bardzo energicznie bronił naszego więzienia.
Jednak czuliśmy, że z pewnością nie uda się nam dosiedzieć w nim do końca terminu.
Tymczasem więzienie coraz bardziej się zaludniało. Zaczęto do niego przywozić aresztowanych z innych dalekich miast. Pewnego razu przywieziono grupę aresztantów, a śród nich postać bardzo dziwną. Człowiek ten nazywał się Feklin. Był podoficerem jednego z pułków strzelców syberyjskich, uczestniczył w wojnie bokserskiej w Chinach w r. 1899—1900, był przy zdobyciu Pekinu, a później przez cały czas wojny rosyjsko-japońskiej na froncie, odznaczał się nadzwyczajną odwagą, otrzymał kilka ciężkich ran i miał wszystkie stopnie rosyjskiego krzyża walecznych Św. Jerzego. Feklin pochodził z fińskiego plemienia Czuwaszów, osiadłego pomiędzy rzeką Kamą, a głównym grzbietem Uralu.
Odesłany z frontu, zakochał się w młodej dziewczynie, córce bogatego kupca. Udekorowany bohater podobał się kupcównie i wkrótce byli już narzeczonymi. Naraz, podczas jakiejś manifestacji politycznej, Feklin wystąpił z mową, krytykującą porządki, które panowały w armji, został aresztowany i z niezrozumiałych przyczyn przesyłany z więzienia do więzienia, aż dotarł do Charbina, gdzie się nareszcie zatrzymał.
Był to człowiek mało inteligentny, ale bardzo rozmowny i szczery.
Wkrótce całe więzienie, wszyscy dozorcy i żołnierze wiedzieli, że kocha do szaleństwa swoją narzeczoną, że męczy go zazdrość i niepewność, czy ona zechce czekać na niego, chociaż nie wątpił, że będzie na sądzie uniewinniony.
Biedak nieraz płakał całemi nocami, rozpaczał, gryzł poduszkę i jęczał żałośnie, jak małe, skrzywdzone dziecko.
Trapiła go w dodatku dziwna choroba.
Spędziwszy kilka dni w jakiemś więzieniu na Uralu, zaraził się nieznaną chorobą skórną. Gdy zdjął koszulę i pokazał swój grzbiet, zdumiałem się. Miał wytatuowaną całą skórę, która była pokryta ciemno-granatowym rysunkiem, przypominającym liście akantu, lub kwiaty lodowe na zamarzniętej szybie.
Sprowadziliśmy do niego naszego lekarza, który nigdy nie widział i nie słyszał o niczem podobnem. Długo badał Feklina, zaprosił do pomocy innych lekarzy z miasta, aż nareszcie pewien bakterjolog kwestję rozstrzygnął i orzekł, że Feklin zaraził się jakiemiś wodorostami, które wżerały się w skórę na grzbiecie i tu się szybko rozwijały, sprawiając dotkliwe cierpienie.
Gdy diagnoza została postawiona, leczenie szybko i pomyślnie zaczęło postępować naprzód, i w parę tygodni Feklin stracił na zawsze swój ogród botaniczny, noszony na grzbiecie.
Nareszcie doczekał się dnia sądu. Proces jego trwał dwa dni, a zakończył się bardzo smutno. Feklina osądzono na zesłanie na północ obwodu amurskiego. Nieszczęśliwy był w rozpaczy, łkał, tłukł głową o ścianę, rwał na sobie włosy.
— Nigdy, nigdy już nie ujrzę mojej ukochanej Maryni! — wołał, prawie odchodząc od zmysłów.
Kiedy już do wywiezienia pozostawało trzy dni, nagle wezwano go do kancelarji. Gdy wszedł tam, zachwiał się i padł zemdlony. Powróciwszy do przytomności, ujrzał nad sobą zapłakaną, lecz radosną twarz narzeczonej. Szukała go wszędzie, aż odnalazła i przybyła do niego.
Nazajutrz zjawił się duchowny prawosławny i pobłogosławił związek córki kupca z pozbawionym praw obywatelskich zesłańcem do tundry.
Dobrowolnie, stając się żoną Feklina, zrzekała się wszelkich praw i dzieliła z nim los wygnańców.
Wyjechali razem w wagonie aresztanckim do Chabarowska, skąd końmi i na piechotę przez parę miesięcy wleczono ich na daleką północ, do dzikiej, niezaludnionej miejscowości, gdzie „sprawiedliwy sąd“ wyznaczył dla nich miejsce pobytu. Tam, śród bagien i gnijących na trzęsawisku lasów, założyć mieli swoje gniazdo i rozpalić ognisko rodzinne.
Miłość ich była potężna i czysta i mogłaby, z pewnością, przetrzymać najcięższą próbę, lecz czy nie wtargnęła do ich ubogiego domu choroba, lub straszliwe mrozy północne czy nie zgasiły ogniska, a wraz z nim i życia tych dwojga ludzi?
Długo nie mogło więzienie zapomnieć Feklina i Maryni. Gdy wicher wył za oknami i rzucał śniegiem w szyby więzienne, niejeden z więźniów wzdychał i rzucał pełne wzruszenia słowa:
— Eh! Jak tam Feklinowie żyją... i czy żyją jeszcze?
Na to trwożne pytanie nie było jednak żadnej odpowiedzi.


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY.
WIELKIE ZMIANY.

Przeczucia nasze zaczęły się sprawdzać.
Petersburg coraz bardziej nalegał na zamknięcie więzienia politycznego w Charbinie i na przewiezienie wszystkich już osądzonych do stałych więzień w miastach Dalekiego Wschodu. Wtedy nasi wpływowi przyjaciele zaczęli robić starania, aby nas ulokować w fortecy władywostockiej, gdzie już odbywała swoją karę grupa członków miejscowej filji Komitetu Centralnego z bratem generała D. L. Horwatta, inżynierem W. L. Horwattem na czele.
Korespondencja między Charbinem a Petersburgiem trwała długo, denerwując nas i wyprowadzając z równowagi.
Był to marzec 1907 r. Nowakowskiemu i innym osądzonym na rok więzienia, pozostawało do dnia zwolnienia ze dwa tygodnie. Naturalnie, że im najmniej uśmiechała się podróż w wagonach aresztanckich do Władywostoku lub innego miasta.
Pewnego razu otrzymaliśmy wiadomość, że reakcyjny minister spraw wewnętrznych w Petersburgu, Durnowo, wydał rozkaz, aby wszystkich skazanych na więzienie w fortecy umieścić do końca terminu kary w więzieniach kryminalnych. Uczynił to dlatego, aby wrogowie rządu odczuli cały ciężar kary i przeszli piekło rosyjskiego więzienia kryminalnego.
Rozkaz ten był nieodwołalny. Byliśmy zrozpaczeni, gdyż z opowiadań i literatury rosyjskiej znaliśmy całą otchłań nędzy, w której żyją więźniowie kryminalni.
Jednak i ten przykry wypadek miał pewną komiczną stronę.
Zauważyłem, że po odczytaniu tej niepomyślnej wiadomości mój przyjaciel Nowakowski zaklął energicznie i zupełnie stracił na humorze.
— Idjota! idjota! — mruczał, chodząc całemi dniami z kąta w kąt celi.
— Kto jest idjotą? — zapytałem go wreszcie.
— Ja! — wypalił, zatrzymując się przede mną, gdym podniósł ku niemu zdumioną twarz.
— Ja! — powtórzył z mocą i przekonaniem. — Bo to przecież ja sam zbudowałem kryminalne więzienie w dzielnicy handlowej Charbina i teraz tam sam siedzieć będę! Czyż to nie ironja losu, nie drwiny życia?
Energicznie splunął i znowu zaczął biegać po celi, sapiąc i mrucząc.
Nie mogłem się wstrzymać od serdecznego śmiechu.
Istotnie, życie nie mogło spłatać lepszego figla budowniczemu więzienia!
Przykrość ta ominęła jednak mego przyjaciela. Przygotowanie więzienia kryminalnego dla umieszczenia w niem aresztantów politycznych przeciągnęło się, a 5 kwietnia 1907 r. Nowakowski i kilku jeszcze naszych towarzyszy niedoli skończyli swój termin i zostali wypuszczeni na wolność, gdzie czekały na nich inne prześladowania urzędników i żandarmów carskich.
Pozostałem w swojej celi zupełnie samotny.
Narazie brakowało mi zgarbionej postaci siwego i milczącego Nowakowskiego, tęsknota nieraz szarpała mi serce i mózg, lecz wkrótce wszystko to zatonęło w jakiejś dziwnej, tępej obojętności na własne przeżycia moralne i fizyczne.
Jest to takie uczucie, jakgdyby człowiek na pewien czas wykreślił siebie z życia, wpadł w stan letargu, chwilami tylko budząc się poto, aby pogrążyć się w jeszcze głębszy i cięższy sen bez marzeń i zjaw przeszłości. Tem się objaśnia, dlaczego więźniowie czasami przez długie lata dobrowolnie nie zabierają się do żadnej roboty, stale odczuwając, niby wiedzeni instynktem, że czas wykreślenia ich z życia państwa i społeczeństwa jeszcze nie minął. W tem zawiera się największy, demoralizujący wpływ więzienia. Po letargu, o którym wspomniałem, człowiek rzadko potrafi szybko przejść, odzyskawszy wolność, do porządku dziennego, do normalnego życia, ponieważ powinien przetrwać jeszcze okres zwątpienia, zniechęcenia i nienawiści, nietylko do władz, które go skazały, lecz także i do całego społeczeństwa, które w milczeniu spogląda na tortury moralne mieszkańców więzienia.
Doprawdy nie wiem, kto zostaje silniej przeżuty zębami więzienia rosyjskiego: człowiek niekulturalny, czy inteligent?
Jeżeli u pierwszego zjawiają się: nieprzeparte lenistwo i nienawiść, nabyte w więzieniu, to w drugim — powstaje coś bardziej groźnego i burzącego cały jego ustrój duchowy. Mówię tu o nie dającem się sformułować zwątpieniu o wartości życia i pracy, w dobie, gdy prawnie istnieje tak wielka niesprawiedliwość, jak pozbawienie człowieka wolności i naturalnych warunków normalnego życia, czyli przejawów ludzkich uczuć, zmysłów, myśli i czynów.
Po 14 miesiącach, spędzonych w stosunkowo dobrych warunkach więziennych, spostrzegałem nieraz w sobie te zmiany, o których mówię, a opędzić się od nich, po wyjściu z kamiennego worka, przez długi czas nie czułem się na siłach.
Z dalszego mego opowiadania wynika, że znam więzienie gruntownie, że miałem sposobność zajrzeć w głąb duszy jego ponurej i bardzo nieszczęśliwej ludności, mam więc prawo do wypowiedzenia jednej zasadniczej myśli.
Społeczeństwo współczesne jest tak zorganizowane, że bez wyeliminowania z życia społecznego niektórych zbyt ekspansywnych, a więc niebezpiecznych jednostek, obejść się nie może, lecz, na Boga! nie czyńcie z nich potworów, tchnących nienawiścią i na zawsze wykolejonych! Postawcie ich w bardziej normalne warunki życiowe, zapełnijcie ich smutne dusze pracą, nauką, rozmową z mądrymi, pełnymi wyrozumienia ludźmi, usiłujcie rozpalić w ich sercach wstyd, obrzydzenie do ich dawnych czynów, leczcie ich i umoralniajcie — nie słowami tylko i przepisami więziennemi, lecz samym ustrojem ich przymusowego życia za ponuremi murami, za żelaznemi kratami więzienia. Pamiętajcie o tem w imię Miłości i Sprawiedliwości, pamiętajcie też w imię własnego bezpieczeństwa, widząc przed sobą straszliwy przykład Rosji!
Tam, w tym kraju więzień, wygnania i katów, przelały się potoki niewinnej, a cennej krwi głównie dlatego, że dawni mieszkańcy „kamiennych worków“ mieli sposobność dokonać zemsty nad winnymi ich mąk i nad niewinnymi, lecz w milczeniu uznającymi zbrodnię winnych.
W pierwszych dniach kwietnia, gdy do końca terminu kary pozostawało mi jeszcze sześć miesięcy, spakowano nasze rzeczy na wóz, wsadzono nas do karet bez okien i przewieziono o godz. 7-ej z rana do więzienia kryminalnego, znajdującego się w dzielnicy handlowej Charbina.
Olbrzymi z czerwonej cegły gmach z oknami zakratowanemi stał za wysokim murem. Na rogach tego kwadratu wznosiły się wieżyczki, ze stojącymi w nich żołnierzami; uzbrojeni żołnierze stali też przy bramie i chodzili miarowym krokiem nazewnątrz murów.
Gdy z głuchym brzękiem i łoskotem zatrzaśnięto za nami małą, żelazną furtkę bramy, jakieś ciężkie przeczucie, jakaś niewysłowiona tęsknota ścisnęła serce.
Na podwórzu stało kilku uzbrojonych w rewolwery i szable dozorców, a grupa aresztantów niosła duże kubły z pomyjami. W zagrodzie, przeznaczonej do przechadzki dla aresztantów, pośrodku olbrzymiego podwórza, chodził ciężkim, kołyszącym się krokiem jakiś więzień. Przy każdym jego ruchu głucho odzywały się kajdany na nogach.
Z bocznego skrzydła więzienia wybiegło pod komendą dozorczyni kilka kobiet-aresztantek. Niosły bieliznę, dążąc z pewnością do pralni.
Jedna z aresztantek zbliżyła się do mnie.
Była to wysoka, już niebardzo młoda kobieta, o twarzy wychudłej i ponurej, na której groźnie połyskiwały surowe, czarne oczy. Pochyliła się ku mnie, przechodząc obok, i szepnęła:
— Może chce pan umrzeć? Mam niezawodnie działającą truciznę. Ziółka... szczypta, wrzucona do herbaty, wystarczy...
Milczałem, czując wielkie przygnębienie.
— Gdy będzie pan potrzebował, proszę pamiętać moje imię. Nazywam się Darja Czarna... Mam dobre, silne ziółka!
Odeszła, gdyż dozorczyni krzykliwym głosem zaczęła wołać na nią.
Dość długo staliśmy na podwórzu, ponieważ w kancelarji przyjmowano i spisywano nasze rzeczy, rejestrowano dokumenty i fotografje.
Z głównego korpusu gmachu wypadło kilkudziesięciu aresztantów, wypuszczonych na spacer. Nie zwracając uwagi na krzyki i popychania dozorców, aresztanci otoczyli nas i zaczęli wypytywać.
— A-a! — wykrzyknął przeciągle jakiś aresztant, niewysoki, o szerokich barach i rękach sięgających do kolan. — Burżuje... kochana inteligencja! Ha! Ha! Pakujecie nas do swych więzień, zato, że czasami poszczypiemy was trochę, ale, widzę, że teraz samych siebie tępić zaczynacie, to dobrze, burżuje!
Mówiąc to, pięścią trącił mnie w bok. Jednocześnie inni z równą poufałością i natręctwem zaczęli szarpać moich towarzyszy i dość złośliwie żartować.
Spojrzałem na aresztanta. Miał złą, bladą twarz, skośne oczy, patrzące w różne strony, i odstające, jak u nietoperza, uszy.
— Jak się nazywacie? — zapytałem.
— Tak, jak ochrzczono! — odparł ze śmiechem i, objąwszy mnie za szyję, dodał:
— No, towarzyszu, nie bzdycz się!
— Zostaw mnie w spokoju, bo inaczej będzie źle! — powiedziałem spokojnie, lecz stanowczo. — Nie lubię niemądrych żartów i poufałości!
— A co mnie to obchodzi, że ty nie lubisz, „towarzyszu!“ — zawołał i uczynił ruch, jakby chciał znowu objąć mnie za szyję.
— Masz! — zawołałem i silnem pchnięciem odrzuciłem go od siebie, tak, że stracił równowagę i upadł.
Aresztanci cofnęli się natychmiast.
— E! To zły ptaszek! — mruczeli.
Poturbowany tymczasem podniósł się i, nie rzekłszy ani słowa, skierował się ku zagrodzie na przechadzkę.
— To Mironow — powiedział, podchodząc do mnie jeden z dozorców. — Dobrze go pan poczęstował, no ale teraz już będzie pana szanował.
W godzinę później, siedząc w swojej celi, mającej okienko pod sufitem i 4 kroki wzdłuż i wszerz, pomyślałem, że więzienie kryminalne przywitało mnie bardzo znamiennie — trucizną i omal, że nie bójką.
„Tu, widocznie, trzeba albo uciec od życia, albo wywalczyć własnemi siłami możliwość bytowania“ — zapisałem w swoim notatniku pierwsze przeżycie w więzieniu.
Teraz wszystkie wspomnienia i wrażenia, wyniesione z więzienia, zlały się w jedną olbrzymią zmorę, ciężką i mroczną, lecz na tle ponurego i monotonnego, w swej nieustającej męce, życia, jak błyskawice jaskrawe i olśniewające, mkną postacie niezwykłe, wypadki pełne wyrazu i siły, miotające się dusze, nieszczęśliwe a piękne w swej udręce i tęsknocie, nieraz potężne w niektórych swoich porywach.
Los niezbadany rzucił mnie do worków z „kurzawą ludzką“, do najdziwniejszego świata, pełnego sprzeczności, zamkniętego w granicach murów, otaczających więzienia aresztantów kryminalnych w Rosji, tych parjasów i wyrzutków społeczeństwa, tych ofiar rosyjskiej tępej bezwzględności i okrucieństwa.





  1. Patrz art. W. A. Posse’go, dod. do książki Ch. Seignobos’a „Polityczna historja współczesnej Europy“, Petersburg 1907 r. str. 521.
  2. Według stylu gregoriańskiego 7 grudnia.
  3. Starożytna nazwa Kaukazu.
  4. Schlüsselburg znajduje się przy ujściu rzeki Newy z jeziora Ładoga o 60 kilometrów od Petersburga na wschód.
  5. Zatoka, nad którą jest położony Władywostok.
  6. Jednym z najświeższych przykładów tego jest rozstrzelanie ks. prałata Butkiewicza, fakt, który oburzył cały świat cywilizowany.
  7. Hrabia S. J. Witte — ówczesny prezes ministrów rządu petersburskiego.
  8. Rosjanie tak nazywają niedźwiedzia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.