Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Głośne krzyki dozorcy więziennego na korytarzu wyprowadzały go z równowagi. Podbiegał do drzwi i, bijąc w nie pięściami, krzyczał:
— Wrzuciliście nas do tego kamiennego worka i nie dajecie nawet spokoju, kaci!
Wymyślał więźniom i żołnierzom, gdy na podwórzu zaczynali krzyczeć i biegać.
Miał ciągłe pretensje o to, że dawano nam źle wypieczony chleb, który dostawaliśmy z kuchni więziennej.
Pewnego razu, gdy Nowakowski był szczególnie nie w humorze, prokurator i pułkownik żandarmów przybyli zwiedzić nasze więzienie. Wieść o tem podziałała na Nowakowskiego mniej więcej tak samo, jak czerwona mantyla torreadora na rozwścieczonego już byka andaluzyjskiego na arenie cyrkowej.
— Kaci, złodzieje, zbóje! — mruczał, sapiąc głośno gniewnie.
Słyszeliśmy, jak jedne po drugich otwierały się drzwi cel, aż nareszcie przyszła kolej na nas.
— Czy nie macie, panowie, jakich pretensyj co do pobytu swego w więzieniu? — zapytał wchodząc prokurator, z poza którego wyglądała uśmiechnięta, czerwona twarz pułkownika żandarmów.
Milczałem, ale Nowakowski nie poszedł za moim przykładem i wypalił:
— Mamy jedną zasadniczą pretensję. Bezprawnie trzymają nas w więzieniu, chociaż jesteśmy kulturalnymi i spokojnymi ludźmi!
„Władze“ milczały i ze zdziwieniem patrzyły na Nowakowskiego.
— To już nie w naszej mocy! — odparł nareszcie prokurator. — Nie możemy zmienić wyroku sądu. Pytam o pretensje co do życia codziennego...