Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niech pan patrzy, jaki nam dają chleb! — krzyknął nagle Nowakowski, porywając bochenek chleba i podsuwając go pod nos prokuratorowi. — Czy dobre wypiekanie chleba też nie jest w mocy panów?
Prokurator obejrzał chleb, powąchał go, pocisnął, oddał pułkownikowi, który zkolei obejrzał bochenek, powąchał, pocisnął i zwrócił Nowakowskiemu.
— Tak... — mruknął niepewnym głosem.
— Co tak? — surowo dopytywał Nowakowski.
— Chleb... — mruknęły władze.
— Nie chleb — wybuchnął Nowakowski — tytko zły, niewypieczony zakalec! Żądam zbadania tej sprawy.
— Dobrze — odparł prokukator i, pożegnawszy nas, wyszedł wraz z żandarmem.
Jednak Nowakowski z chlebem w ręku nie odchodził ode drzwi i czatował, jak kot na szczury.
Gdy „władze“, odprowadzane przez naczelnika więzienia, oficera dyżurnego i dozorców, zbliżały się do schodów, Nowakowski gwałtownie otworzył drzwi i wypadł na korytarz.
— Bomba, bomba! — krzyknął wysokim falsetem i, stanąwszy w pozycji klasycznego diskobola, cisnął bochenkiem chleba. „Bomba“ potoczyła się po podłodze, skacząc po nierównościach desek, w stronę „władz“.
Rezultat był nieoczekiwany.
Prokurator, pułkownik, a za nimi naczelnik więzienia i dozorcy, tłocząc się i wyprzedzając wzajemnie, w panice zaczęli zbiegać ze schodów, nastraszeni „bombą“ rozjuszonego staruszka.
Tylko dyżurny oficer stał spokojnie. Poczekał, aż bochenek dotoczy się do niego, złapał go, podniósł wgórę, przechylił się przez parapet schodów