Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Władywostoku, przez wzgląd na jej nadwątlone zdrowie.
Zofja Wolkenstein szła w pierwszym szeregu manifestantów ze swoim smutnym, lecz łagodnym uśmiechem na ustach, myśląc o tem, że żąda teraz dla ludu rosyjskiego praw człowieka i obywatela, żąda od wnuka tego, który za nieuznanie tych praw został porwany na strzępy wybuchem bomby, rzuconej przez rewolucjonistę.
— Niczego się nie nauczyli Romanowowie i o wszystkiem zapomnieli! — mówiła z goryczą smutna kobieta.
Słowa te przerwało grzechotanie kulomiotu.
Kule ze świstem przecięły mroźne powietrze, umilkł kulomiot. Tłum w popłochu rozpraszał się, wbiegając na plac przed dworcem i do gmachu kolejowego, lub uciekając w boczną, pnącą się wgórę, ulicę.
Na bruku pozostały dwie postaci.
Jedną z nich była Zofja Wolkenstein, stara rewolucjonistka bez skazy i cienia na swem sumieniu, które brzydziło się karjerowiczostwem, przechodzeniem z partji do partji i hałaśliwą reklamą męczeństwa. Padła, jak żyła, na posterunku bojowym.
Drugim zabitym był 10-letni chłopak, uczeń gimnazjum.
Generał Kazbek tego dnia mógł bardzo posunąć się w swojej karjerze.
W raporcie do Petersburga telegrafował bowiem, że „wierne Jego Cesarskiej Mości wojska, podlegające mojej komendzie, walecznie rozproszyły olbrzymi tłum wrogo usposobionych manifestantów“.
Lecz życie samo mści się nad zbrodnią i nikczemnością. Tak chce nieznana nam, lecz istniejąca, Najwyższa Sprawiedliwość.