Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przy każdym jego ruchu głucho odzywały się kajdany na nogach.
Z bocznego skrzydła więzienia wybiegło pod komendą dozorczyni kilka kobiet-aresztantek. Niosły bieliznę, dążąc z pewnością do pralni.
Jedna z aresztantek zbliżyła się do mnie.
Była to wysoka, już niebardzo młoda kobieta, o twarzy wychudłej i ponurej, na której groźnie połyskiwały surowe, czarne oczy. Pochyliła się ku mnie, przechodząc obok, i szepnęła:
— Może chce pan umrzeć? Mam niezawodnie działającą truciznę. Ziółka... szczypta, wrzucona do herbaty, wystarczy...
Milczałem, czując wielkie przygnębienie.
— Gdy będzie pan potrzebował, proszę pamiętać moje imię. Nazywam się Darja Czarna... Mam dobre, silne ziółka!
Odeszła, gdyż dozorczyni krzykliwym głosem zaczęła wołać na nią.
Dość długo staliśmy na podwórzu, ponieważ w kancelarji przyjmowano i spisywano nasze rzeczy, rejestrowano dokumenty i fotografje.
Z głównego korpusu gmachu wypadło kilkudziesięciu aresztantów, wypuszczonych na spacer. Nie zwracając uwagi na krzyki i popychania dozorców, aresztanci otoczyli nas i zaczęli wypytywać.
— A-a! — wykrzyknął przeciągle jakiś aresztant, niewysoki, o szerokich barach i rękach sięgających do kolan. — Burżuje... kochana inteligencja! Ha! Ha! Pakujecie nas do swych więzień, zato, że czasami poszczypiemy was trochę, ale, widzę, że teraz samych siebie tępić zaczynacie, to dobrze, burżuje!