Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

29-go stycznia, bardzo wcześnie, przyjechał do mnie rotmistrz Ziegler i głosem urywanym zaczął szeptać:
— O 2-ej odchodzi pociąg na zachód. Każę do niego przyczepić wagon pana. Niech pan wyjeżdża natychmiast, ale to — natychmiast! Nic więcej nie mogę powiedzieć! Jedź pan, jedź!
Wybiegł, nie oglądając się.
Musiało zajść coś bardzo ważnego.
Kazałem służącemu spakować trochę rzeczy do małej walizki, a sam wyszedłem z domu i skierowałem się do inżyniera Stanisława Nowakowskiego, który mieszkał bardzo blisko. Chciałem się z nim naradzić i, być może, wyjechać razem, porozumiawszy się przedtem z innymi, starymi towarzyszami naszej rewolucyjnej, a dość burzliwej karjery.
Zapukałem do drzwi, ale nikt długo się nie zjawiał. Aż wreszcie otworzył się lufcik w oknie i wyjrzała głowa starej kucharki mego przyjaciela.
Jakieś złe przeczucie przeszyło mi serce.
— Co się stało? — zawołałem, podbiegając do okna.
— Ciszej, ciszej! — szepnęła przerażona. — Mego pana dziś w nocy aresztowano i wywieziono do więzienia.
O nic więcej nie pytając, wskoczyłem do dorożki i zacząłem objeżdżać wszystkich członków dawnego Komitetu Centralnego. Niestety! Nikogo już nie zastałem w domu. Wszyscy byli uwięzieni.
Pozostałem sam jeden, tymczasem wolny.
Zrozumiałem teraz dopiero wizytę Zaremby i Zieglcra.
Jednak nie uciekłem z Charbina. Nie uciekłem, bo sumienie kazało mi zostać i podzielić los moich towarzyszy z rządu rewolucyjnego. Pozostałem.