Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

działem „lotników“ nawet. Były to pluskwy, które wpełzały na sufit i stamtąd spadały wprost na moje łóżko.
— Słuchajcie! — zawołałem, patrząc na żołnierza. — Tu za dużo mieszkańców i dla mnie wcale niema miejsca.
— Nie wolno rozmawiać, bo... — zaczął i urwał żołnierz.
— Bo będziecie strzelali? — dokończyłem za niego. — To dobrze, ale wystrzelajcie wpierw, proszę was, wszystkie pluskwy.
Żołnierz się odwrócił i długo, cicho śmiał się. Gdy ujrzałem go znowu w okienku drzwi, miał twarz łagodniejszą i rozbawioną.
Tymczasem brzask zaczął przedzierać się do celi. Kopcąc straszliwie, zgasła i długo dymiła lampka w latarce. Znikły pluskwy — bandyci nocni. Zmienił się żołnierz na warcie. Rozległ się sygnał trąbki wojskowej. Usłyszałem tupot ciężkich butów żołnierskich na kamiennej podłodze korytarza, krzyki, śmiech, krótkie słowa komendy, brzęk kociołków.
Po pewnym czasie z odgłosu kroków odgadłem, że żołnierze z manierkami herbaty powracali do izby, gdzie się znajdowała warta, znowu usłyszałem daleką komendę, a w chwilę później doszły mnie słowa, śpiewanej przez żołnierzy, modlitwy porannej:
— Ratuj, Panie, ludzi Twoich...
Dziwnie brzmiały te słowa tu, gdzie, istotnie, nikt oprócz Wszechmocnego nie mógłby wyratować więźnia, zamkniętego w tym wstrętnym lochu.
Chciało mi się jeść i pić, lecz prosić nie mogłem.
Najpierw duma mi na to nie pozwalała, a powtóre zbrzydły mi wkółko powtarzane słowa: