Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wyszedłem, mając za sobą Iwanowa, który chronił mnie od możliwego strzału ztyłu. Wsadziłem go do wózka i kazałem uśmiechającemu się Mikołajowi jechać co koń wyskoczy do Komitetu Centralnego.
W pół godziny później Iwanow siedział już w areszcie policyjnym, gdzie miał się nim zaopiekować pułk. Zaremba.
Zdziwienie „piątki“ nie miało granic, gdy pokazałem dokument, podpisany przez „Mały Komitet“. Posiedzenie tej nocy odbywało się w prawem skrzydle ogromnego gmachu kolei wschodnio-chińskiej, gdzie się mieścił telegraf, ponieważ musieliśmy porozumiewać się z różnemi miastami Dalekiego Wschodu.
Mieliśmy pracować przez całą noc, gdyż chcieliśmy zlikwidować wszystkie nasze sprawy na całym terenie.
Przed świtem oderwały nas od pracy gwizdki i krzyki nocnych stróżów. Rzuciliśmy się do okna. Oczy nasze uderzyła łuna. Wybiegliśmy z sali, zamierzając wyjść na podwórze, aby się dowiedzieć, gdzie wybuchł pożar. Jednak drzwi były zatarasowane. Udało nam się je wysadzić, lecz wtedy straszny widok przedstawił się oczom naszym. Z piwnic ogromnego gmachu i z okien parteru ze świstem i hukiem wydobywały się długie języki płomieni. Gęste, zabarwione na szkarłatno, kłęby dymu unosiły się nad całym gmachem zarządu kolejowego. Przejść przez podwórze już nie mogliśmy, bo ogień szalał wszędzie. Innem przejściem dostaliśmy się na boczną ulicę a stąd wyszliśmy na plac. Tu zebrał się już olbrzymi tłum, trwożnie huczący, jak zaniepokojony rój pszczół w ulu.
Ogromny gmach, zajmujący około dziesięciu akrów ziemi, płonął cały, gdyż był podpalony jednocześnie w różnych miejscach. Płomienie już się wydobywały z dachu,