Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

człowieka. Ani chwili nie wątpiłem, że pewnego wieczora mógłbym dostać kulą przez okno.
Stało się to wkrótce, gdy siedziałem w swojem biurze: coś brzękło, jakgdyby kto cisnął kamieniem w okno. Podszedłem i ujrzałem dziurkę w szybie. Naprzeciwko, na ścianie bielił się odłupany tynk. Kula przebiła szkło i ugrzęzła w ścianie. Zamachu dokonał widocznie niebardzo wprawny strzelec.
Naturalnie, mógł się znaleźć lepszy, a wtedy pomiędzy dziurami w szybie i murze mogłaby być jeszcze jedna — w mojem ciele.
Podobny zamach zdarzył się też w domu Lepeszyńskiego. Jednak „piątka“ nie przerywała swoich czynności.
Podczas jednego z posiedzeń zostałem wywołany przez jakiegoś pana, którego bilet wizytowy mi wręczono. Ponieważ woźny oznajmił, że pan ten ma bardzo pilny interes, wyszedłem i skierowałem się na parter, gdzie znajdował się pokój przyjęć.
Była już dziesiąta wieczór. W pokoju, gdziem przyjmował zwykle interesantów, nikogo nie zastałem. Dyżurny urzędnik powiedział, że jakiś pan czekał tu na mnie, lecz przed chwilą wyszedł na ganek, aby wypalić papierosa.
Wyszedłem na ganek, lecz nikogo nie było. Rozglądając się uważnie, dojrzałem kilka postaci, ruszających się wśród krzaków, rosnących na placyku przed gmachem klubu kolejowego, gdzie się odbywały posiedzenia naszego rządu. Zrozumiałem odrazu, jakiego miałem gościa, więc, przygotowawszy w kieszeni rewolwer do strzału, poszedłem ku czającym się postaciom. Nie wiem, co zaszłoby na placyku, wśród przyprószonych śniegiem krzaków, gdyby nie Własienko, który, dowiedziawszy się o mojem wyjściu, wypadł z dwoma pomocnikami i z krzykiem pędził w moją stronę. Nieznajomi w największym po-