Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

woskowo-żółta, prawie zupełnie okrągła, wargi straciły barwę, ręce i nogi były stale zimne, a serce chwilami ściskało się w piersi, powodując jakiś nieokreślony lęk.
— Źle ze mną — myślałem — trzeba poradzić się lekarza. Umierać w więzieniu nie chcę!
Tegoż dnia lekarz więzienny — Polak, dr. Łazowski odwiedził mnie, opukał, wysłuchał i bardzo szczegółowo wypytał o tryb życia.
— Nie pracować przez dwa tygodnie, jeść więcej, używać spacerów i ruchu, ruchu, ruchu! Inaczej — nikt na to nie poradzi.
Usłuchałem doktora. Schowałem książki i notatki do kuferka, mocno zakorkowałem kałamarz i wyszedłem na podwórze.
Było już lato, przyjścia którego w swojej celi prawie nie spostrzegłem.
Podwórze więzienne było niepociągające i brudne, zarzucone śmieciami, gruzami, odłamkami cegły i tynku, pozostałemi od czasu, gdy ten dom chiński przerabiano na więzienie dla nas. Nie lubię bezcelowej pracy, bezcelowej przechadzki, bezcelowych ruchów, więc postanowiłem przepis lekarza o ruchu zużytkować do celów ogólno-więziennych.
Skrzyknąwszy kilku młodszych więźniów, przystąpiłem do uporządkowania podwórza, a gdy to skończyliśmy, zrobiliśmy kilka grzęd, na których rozpocząłem kulturę ogrodową, sadząc groch i pomidory. Ziemię na grzędach użyźniłem starym nawozem, wziętym ze stajni, oraz siarczanem amonu, nabytym na moją prośbę przez dozorcę więziennego. Dzięki takiemu zastosowaniu chemji mieliśmy dobry urodzaj, mimo, że pora rozpoczęcia uprawy była już spóźniona. Jedna grzęda była zasadzona przez nas kwiatami — astrami, pachnącemi groszkami