Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Głośniejsza rozmowa na korytarzu, szczęk karabina wejście dozorcy, wnoszącego jedzenie — zmuszały mnie do wstawania i nadsłuchiwania z zapartym oddechem... Wtedy mimowoli obciągałem na sobie ubranie, jakgdybym musiał natychmiast iść, aby już nigdy ani tu, ani gdzie indziej nie powrócić więcej. Z godziny na godzinę, z minuty na minutę oczekiwałem śmierci.
Wiadomości z miasta nie miałem przez całe dwa dni.
Wreszcie dozorca przyniósł mi białą bułkę i kawał kiełbasy, mówiąc, że to przysłano mi z miasta. Dwa dni już nie jadłem, gdyż nie mogłem, żyjąc w trwodze i udręce. Nie jadłbym i tych przysłanych mi przysmaków, gdyby nie myśl, że w bułce lub kiełbasie znajdę coś ważniejszego niż pokarm. Udając, że chcę jeść, rozłamałem bułkę i istotnie znalazłem w niej malutki pasek bibuły, skręcony w rurkę.
Niepostrzeżenie rozwinąłem papierek i odczytałem:
„Telegramy do Petersburga poszły“.
Nic więcej...
Trwoga nie znikła, gdyż sytuacja moja nie zmieniła się bynajmniej.
Śmierć po dawnemu wisiała nad moją głową, a telegram, gdyby nawet doszedł do Petersburga i wywarł dobre wrażenie, mógł się spóźnić; generał Iwanow zaś, który wcale nie potrzebował zwlekać, mógł zarządzić wykonanie wyroku.
Minął jeszcze jeden dzień męki oczekiwania, a wieczorem tego dnia, po kolacji, gdy więzienie zaczynało ucichać, w korytarzu rozległy się głosy ludzi i bieganina. Po chwili drzwi się otworzyły i do celi wszedł generał Iwanow.
— Śmierć... — pomyślałem. — Koniec!
Za generałem wszedł kapitan, naczelnik więzienia.