Nazajutrz zjawił się duchowny prawosławny i pobłogosławił związek córki kupca z pozbawionym praw obywatelskich zesłańcem do tundry.
Dobrowolnie, stając się żoną Feklina, zrzekała się wszelkich praw i dzieliła z nim los wygnańców.
Wyjechali razem w wagonie aresztanckim do Chabarowska, skąd końmi i na piechotę przez parę miesięcy wleczono ich na daleką północ, do dzikiej, niezaludnionej miejscowości, gdzie „sprawiedliwy sąd“ wyznaczył dla nich miejsce pobytu. Tam, śród bagien i gnijących na trzęsawisku lasów, założyć mieli swoje gniazdo i rozpalić ognisko rodzinne.
Miłość ich była potężna i czysta i mogłaby, z pewnością, przetrzymać najcięższą próbę, lecz czy nie wtargnęła do ich ubogiego domu choroba, lub straszliwe mrozy północne czy nie zgasiły ogniska, a wraz z nim i życia tych dwojga ludzi?
Długo nie mogło więzienie zapomnieć Feklina i Maryni. Gdy wicher wył za oknami i rzucał śniegiem w szyby więzienne, niejeden z więźniów wzdychał i rzucał pełne wzruszenia słowa:
— Eh! Jak tam Feklinowie żyją... i czy żyją jeszcze?
Na to trwożne pytanie nie było jednak żadnej odpowiedzi.
Przeczucia nasze zaczęły się sprawdzać.
Petersburg coraz bardziej nalegał na zamknięcie więzienia politycznego w Charbinie i na przewiezienie wszystkich już osądzonych do stałych więzień w miastach