Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mówiąc to, pięścią trącił mnie w bok. Jednocześnie inni z równą poufałością i natręctwem zaczęli szarpać moich towarzyszy i dość złośliwie żartować.
Spojrzałem na aresztanta. Miał złą, bladą twarz, skośne oczy, patrzące w różne strony, i odstające, jak u nietoperza, uszy.
— Jak się nazywacie? — zapytałem.
— Tak, jak ochrzczono! — odparł ze śmiechem i, objąwszy mnie za szyję, dodał:
— No, towarzyszu, nie bzdycz się!
— Zostaw mnie w spokoju, bo inaczej będzie źle! — powiedziałem spokojnie, lecz stanowczo. — Nie lubię niemądrych żartów i poufałości!
— A co mnie to obchodzi, że ty nie lubisz, „towarzyszu!“ — zawołał i uczynił ruch, jakby chciał znowu objąć mnie za szyję.
— Masz! — zawołałem i silnem pchnięciem odrzuciłem go od siebie, tak, że stracił równowagę i upadł.
Aresztanci cofnęli się natychmiast.
— E! To zły ptaszek! — mruczeli.
Poturbowany tymczasem podniósł się i, nie rzekłszy ani słowa, skierował się ku zagrodzie na przechadzkę.
— To Mironow — powiedział, podchodząc do mnie jeden z dozorców. — Dobrze go pan poczęstował, no ale teraz już będzie pana szanował.
W godzinę później, siedząc w swojej celi, mającej okienko pod sufitem i 4 kroki wzdłuż i wszerz, pomyślałem, że więzienie kryminalne przywitało mnie bardzo znamiennie — trucizną i omal, że nie bójką.
„Tu, widocznie, trzeba albo uciec od życia, albo wywalczyć własnemi siłami możliwość bytowania“ — zapisałem w swoim notatniku pierwsze przeżycie w więzieniu.