Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/363

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kami i nogami o wodę. Jednocześnie od brzegu pomknęła ku niemu łódź posterunku policji. Wkrótce wydobyto go z wody, drżącego, niemego z przerażenia. Gdy łódź dobiła do brzegu, zbiegłem nadół i spojrzałem uratowanemu człowiekowi w oczy. Przecież to był w tej chwili najbliższy dla mnie człowiek, gdyż obaj jednocześnie staliśmy już w obliczu śmierci! Zdziwiłem się, bo w oczach jego spostrzegłem taką szaloną żądzę i radość życia, iż wydało mi się, że słyszę nawet triumfujący krzyk, witający powrót do ludzi, ruchu, walki, zmagania się z losem.
Nie czułem więcej głodu i rozpaczy. Nie wiedziałem jeszcze, co mam czynić dalej i co ze mną będzie, lecz czułem, że Bóg nie dopuści do mojej zguby, jak nie pozwolił temu biedakowi umrzeć w chwili rozpaczy.
Schodziłem z mostu, w stronę parku. Nagle mignął mi zapalający się i gasnący szyld elektryczny:
— „Fabryka tutek do papierosów Coillou”.
Nie mając zupełnej świadomości tego, co i poco to robię, odczytałem adres fabryki i poszedłem na drugi koniec miasta.
Biuro fabryki było już zamknięte, lecz przekonałem szwajcara, iż muszę w pilnej sprawie rozmówić się z dyrektorem.
W kilka minut później wprowadzono mnie do gabinetu. Przy biurku siedział jakiś chudy, rudy, o bladej, schorzałej twarzy człowiek.
— Czego pan sobie życzy? — zapytał.
— Czy mam zaszczyt mówić z panem dyrektorem? — odpowiedziałem pytaniem.
— Tak jest! — rzekł, przyglądając mi się bacznie.
— Przepraszam pana! — powiedziałem. — Wiem,