Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/360

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Redaktor był w zachwycie, ja zaś miałem jeszcze przed sobą dwa dni do honorarjum, a w kieszeni... 20 kopiejek. Musiało mi to starczyć na dwa dni...
Nareszcie nadszedł poniedziałek. Poleciałem do redakcji „Świtu”.
Drzwi lokalu były otwarte, stróż zamiatał podłogę w pokojach, gdzie nie było nawet śladu mebli.
— Gdzie jest pan Rass? — zapytałem, czując, jak się pode mną uginają nogi.
— Wyjechał cichaczem i nic nam nie zapłacił! — odpowiedział stróż i zaklął.
Wybiegłem na ulicę i zacząłem pytać w kioskach o „Świt”. Nikt nic nie słyszał o tym, „mającym uczynić przewrót w literaturze”, tygodniku. Później już dowiedziałem się, że Rass dostał pozwolenie na wydawanie pisma, zebrał pieniądze za ogłoszenia i — znikł, pozostawiwszy stos rękopisów, a śród nich — mój, pod tytułem „Wesołe myśli o niewesołych rzeczach”...
To przepełniło kielich mojej cierpliwości.
Dwa dni nic nie jadłem. Przesiadywałem całem dniami w parku, o niczem nie myślałem i nie marzyłem, a gdy łapałem siebie na jakiejś myśli, słyszałem, że szepczę raz po raz:
— Teraz rozumiem was... rozumiem!
Widocznie wtedy myśli moje bezwiednie powracały do więzienia i widziały tych, których nielitościwe życie doprowadziło do upadku zupełnego, gdyż ich myślą i wolą kierować zaczęły nienawiść i zemsta.
Po tych dniach głodu powracałem do domu wtedy, gdy profesor już spał. Na trzeci dzień wyszedłem rano i udałem się jak zwykle do parku.
Siedziałem na ławce i patrzyłem przed siebie bez celu i jakichkolwiek uczuć. Mknęły powozy, samochody