Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/361

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i tramwaje, przesuwały się tłumy ludzi; słyszałem śmiech, wesołe rozmowy, dzwonki, świergot ptaków.
Naraz zrozumiałem, że to już nie dla mnie, że patrzę na to wszystko z poza światów.
Mignął mi przed oczami cień Drużynina, i mimowoli pozazdrościłem mu, że już skończył ziemską tułaczkę. Obok na ławce usiadł młody człowiek, wesoły, roześmiany, a z nim dziewczyna o radosnych, szczęśliwych oczach.
Znowu poczułem się w innym świecie, obcym dla tych wszystkich, którzy otaczali mnie. Pomyślałem nawet, że, z pewnością, nie widzą mnie, że stałem się podobny do nieuchwytnego, zaledwie majaczącego cienia.
— Wytrzymasz wszystko, synu! — doszły do mnie, niby zdaleka, słowa matki, wypowiedziane w więzieniu.
Uśmiechnąłem się i odpowiedziałem głośno:
— A widzisz, matko, że nie wytrzymam! Nie wytrzymam!..
— Co pan powiedział? — zapytał, ze zdziwieniem patrząc na mnie, siedzący obok młodzieniec.
Z trudnością wstałem i powlokłem się dalej, bez celu i myśli.
Nie zdawałem sobie sprawy, dokąd i jak długo idę, i dopiero zimniejszy prąd powietrza przywrócił mnie do przytomności.
Obejrzałem się. Stałem na moście, przerzuconym przez Newę.
Zatrzymałem się przy parapecie i oparłem o niego. Już słońce zapadało za niewidzialnym w wielkich miastach horyzontem i mrok leniwie napływał ze wszystkich stron.
Uczułem przykre ściskanie w żołądku z głodu i jakąś przerażającą pustkę w piersi. Wydało mi się, że