Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/323

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

spędzam w więzieniu. Dwunasty... Kawał czasu, nieprawdaż?
Milczałem, bojąc się przerywać toku jego myśli. Po chwili ciągnął dalej:
— Pan młody jest i nie pamięta tych czasów, gdy przez niezmierzone, śnieżne równiny Syberji ciągnęły długie karawany sani, ładownych herbatą i jedwabiem. Wieźliśmy je z Kiachty, z Chin, aż do Irkucka, gdzie była główna komora celna i główne składy największych firm. Przy każdej parze sani był jeden człowiek — furman, czyli „jamszczyk”. Czasami szło naraz po 500 sani, a więc 250 jamszczyków bywało w karawanie. Ciężka to była praca! Jechaliśmy dzień i noc, śpiąc na saniach, marznąc podczas straszliwych mrozów, zamieci śnieżnych i szalejących wiatrów północnych. Popasaliśmy tylko tyle, ile potrzeba było dla wypoczynku koni. Na zmianę pełniliśmy wartę przy saniach, gdyż wieźliśmy ładunek kosztowny, a na Syberji, po wielkich drogach, sporo błąkało się wtedy bandytów. Mieszkańcy wsi, leżących przy drogach, uprawiali specjalny, tak zwany „biały przemysł”. Polegał on na tem, że chłopi, ubrani w białe płaszcze, czaili się po nocach na śniegu i gdy „jamszczyki” posnęli, skradali się i odcinali paki z towarem. Karawana jechała dalej, a chłopi później zbierali to, co z wozów, po przecięciu rzemieni lub sznurów, spadało.
Suwarow zapalił papierosa i zamyślił się.
Po długiej przerwie dalej snuł swoją opowieść.
— Muszę teraz powrócić do wcześniejszych czasów! Oprócz mnie, rodzice mieli jeszcze drugiego syna, Grzegorza. Poszedł do wojska, skończył służbę, lecz do domu nie wrócił. Później doszły nas wieści, że się ożenił i mieszka gdzieś w Zabajkalu. Pewnego razu jechałem z karawaną i byłem na samym jej końcu. Noc zapadła