Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/322

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Cicho było dokoła, jak na cmentarzu. Nagle z podziemi zerwały się głuche krzyki, wycia i jęki. Słyszałem coraz wyraźniej krzyki przeciągłe i groźne:
— Morderca! Morderca!
Uciekłem, pozostawiwszy wszystko, co miałem ze sobą. Biegłem przez cały dzień, aż późno wieczorem dotarłem do wioski, gdzie miałem znajomych. Wieśniacy z podziwem przyglądali mi się, aż nareszcie jeden z nich spytał:
— Co wam się stało? Jesteście siwi, a oczy macie jakieś dziwne!
Aresztant utkwił we mnie swe błędne oczy i zakończył opowiadanie słowami:
— Od tego dnia mam siwe włosy i stałem się — takim!
Więcej nic nie powiedział i odszedł, drżąc na całem ciele i chwytając się rękami za głowę.
Chciałem mu wytłumaczyć, że nie mógł znaleźć w górach Khamar Daban diamentów, lecz po namyśle nie uczyniłem tego, ponieważ zrozumiałem, że, pozbawiwszy go jedynej, chociaż bardzo słabej, racji, usprawiedliwiającej śmierć brata i towarzyszy, i jego własną mękę, rzucę go w otchłań rozpaczy, która niezawodnie pochłonie go bez śladu, jak pochłonęła tylu innych.
W „kamiennym worku” spotkałem jeszcze jedną postać z piętnem rozpaczy i bólu. Był to stary już aresztant — Maksym Suwarow. Nigdy nic nie mówił i nie wiem, jak się to stało, że raz na spacerze podszedł do krat i rozgadał się ze mną. Mówił tajemniczym, przenikającym do głębi głosem, widocznie czując potrzebę wypowiedzenia swoich myśli:
— Dziś, panie, straszny dla mnie dzień! Rocznica mojej zbrodni... Dawno to było, bo już dwunasty rok