Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

obojętnym głosem opowiadał o swoich przejściach podczas nieudanej ucieczki.
O zwykłej godzinie więźniów wypuszczono na przechadzkę. Jak zwykle, tłumnie wybiegli ludzie na podwórze, chociaż wprawne oko dozorców dojrzeć mogło niezwykłe ich podniecenie.
Gdy aresztanci przechodzili przez podwórze, kierując się ku zagrodzie, z kuchni dozorców wybiegł Małajka, dążąc do lodowni. Tłum w okamgnieniu otoczył go i porwał do zagrody, żartując i łagodnie z nim rozmawiając.
Nastraszony Małajka już zaczął się uspokajać, gdyż nie spostrzegł aresztantów ze zdradzonej przez niego sali, groźnych „Iwanów“. Naraz zbladł, gdyż ujrzał ich wychodzących z głównego gmachu. Chciał krzyknąć, wołać o pomoc, lecz jeden z aresztantów zarzucił mu na głowę swoją kurtkę, a inni otoczyli go kołem i ukryli przed oczami dozorców.
Po chwili ściągnięto mu kurtkę z głowy. Małajka zadrżał. Przed nim stał Łapin i zimnym wzrokiem wpatrywał się w wylęknioną twarz zdrajcy.
— Boisz się? — szepnął złowrogo. — Zrozumiałeś, coś zrobił i co cię czeka?...
Zamyślił się na chwilę, a później ciągnął dalej:
— Mógłbym uderzyć cię pod serce i umarłbyś, lecz chcę ci dać możność ratunku. Słuchaj! Jeżeli zdążysz dobiec do tamtej ściany — nikt cię nie ruszy. Jeżeli nie potrafisz — umrzesz...
Nie zdążył jeszcze skończyć, gdy Małajka, roztrącając aresztantów, już mknął w stronę przeciwległej ściany, przeraźliwie wołając na dozorców.
W połowie odległości od ściany, na Małajkę rzucił się wysoki, zwinny jak wąż, aresztant, przezwiskiem