Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wolniej wbijał łopatkę w wilgotną ziemię. Aresztant nie wiedział, że z nosa i uszu dawno płynie mu krew, mieszając się ze spływającym z ciała potem. Nagle poczuł, że ktoś z całej siły uderzył go w głowę. W oczach natychmiast zapaliły się złowrogie, gorące ogniki, zgasły i znowu zapaliły się, kręcąc się i wirując dokoła. Chciał się odwrócić i zasłonić od nowego razu lub odbić go, lecz coś ścisnęło go za gardło i zaczął charczeć. Łopatka wypadła mu z rąk, otworzył oczy i ujrzał tylko oświetlony latarką kawałek ściany.
Tymczasem w celi aresztanci szeptali do siebie z podziwem:
— Mocarz ten Jastrząb! Tyle czasu pracuje i nie wychodzi z podkopu!
Wynurzały się z mroku torby, pełne ziemi, i jakimś ponurym lękiem tchnęło od tych milczących gońców, wysyłanych przez człowieka, co się wdzierał coraz głębiej i głębiej we wnętrzności ziemi.
Nagle Eristow zauważył, że Jastrząb dawno nie daje sygnału, aby wyciągnąć napełniony worek. Targnięto za sznur, lecz odpowiedzi nie było.
— Zemdlał z braku powietrza! — domyślili się Gruzini. — Musimy go wyciągnąć.
Przy pomocy dodatkowego sznura, uwiązanego zwykle do nóg pracującego pod ziemią, wydobyto Jastrzębia i przywrócono go do przytomności. Jednak już wkrótce wczołgał się znowu w wąską norę, gdzie wraz z małą latarką świeciła mu nadzieja i wolność.
Prawie miesiąc pracowali tak ludzie-krety. Nareszcie podkop połączono z główną arterją kanalizacji więziennej. Pamiętam, że już spałem, gdy rozległ się trzask łamanych prycz, krzyki, wycie rozwścieczonych ludzi, nawoływania i gwizdki dozorców i tupot nóg zbiegających się żoł-