Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/282

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Umilkł i zaczął nabijać fajkę.
— Więzienie to sprawia! — mówił dalej stary bandyta. — Pozbawieni wszelkiej radości życia, szukają jej, jak ryba świeżej wody, jak ptak — czystego powietrza, jak kwiat słońca... Gdzież sprawiedliwość? Czy taka kara oczyści, wyleczy? Ludzkość popełnia wielką zbrodnię... wielką!... My, aresztanci jesteśmy „kurzawą ludzką“... Wznosi się i opada kurzawa... To my... — my, których zmełło ciężkie, bezwzględne życie!
Wypuścił długie pasmo dymu i mówił dalej:
— Ludzie nie rozumieją, że nastał czas, aby przestać deptać po upadających ciałach słabszych, aby nie podnosić coraz to nowych kłębów kurzawy. Gdy zaczyna ona zasypywać ludziom oczy, drapać w gardle, ohydną powłoką pokrywać całe ich życie, wrzucają ją do worków z kamieni, do więzień i, uspokojeni, nową kurzawę robić zaczynają, mknąc w szalonym, bezmyślnym pędzie dalej i dalej drogą życia... Dokąd pędzą? Dokąd? — Do przepaści, do dnia zemsty!...
Oczy starego zbrodniarza pałały, ciężko podnosiła się pierś, a słowa padały jak kamienie.
Uważnie słuchałem tego co mówił Bojcow, bo wiedziałem, że były to myśli ludności więzień rosyjskich, pozbawionej wszelkich praw. Z przerażeniem myślałem wtedy o tem, coby się stało, gdyby wszyscy tak myślący wyrwali się nagle za mury więzienne i ujęli w swoje ręce sprawę zemsty.
Los chciał, abym był świadkiem takiego okresu. Stało się to wtedy, gdy bolszewizm powołał do zemsty tę właśnie „kurzawę ludzką“.
Tymczasem życie w więzieniu szło swoim trybem, a przejawy jego były zwykłe i w życiu normalnem spotykane. Kobiet było mało, a mężczyzn około pięciuset,