Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/334

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Antipow ze zdziwieniem wsłuchiwał się w ciszę. Później wsłuchał się jeszcze ostrzej... żadnego dźwięku, żadnego echa...
Tylko cisza i niebieskawe światło lamp elektrycznych płynęły bezdźwięcznemi, szerokiemi falami, dobiegały do Antipowa i znikały nagle bez śladu, doganiane przez następne, nieme, co chwila znikające fale.
W mózgu Antipowa mignęła myśl: dlaczego tak cicho? Przecież wokoło wszystko jest w ruchu, wszystko dźwięczy, a tymczasem tu — taka niema cisza? Może to śmierć? Może już wszystko na ziemi umarło? Lecz nie! Przecież on i inni obok żyją? Aresztanci śpią, oddychają, jęczą przez sen... Za murami tysiące ludzi nie śpią, chodzą, rozmawiają, spierają się, być może zabijają w tej chwili, lub giną, tam — zgiełk i hałas, tam — ocean dźwięków, a tymczasem tu — nic! tylko martwa cisza, wchłaniająca w siebie wszystko.
Rzeka niedaleko... na niej czółna, statki... Tam także żyją ludzie, co chwila z pluskiem wyskakują ryby, kwili ptak nocny i, uderzywszy o wodę mocną piersią, zrywa się spóźniona dzika kaczka i ze świstem tnie powietrze nocne silnemi skrzydłami.
Wszystkie dźwięki, cały zgiełk — wszystko wchłonęła w siebie cisza! Antipow uczuł lęk przed morzem martwoty bez dźwięku i poruszył się gwałtownie, by spłoszyć ciszę.
Znowu usłyszał ujadanie psów... W powietrzu z miękkim szelestem skrzydeł przemknął nietoperz i, cienko syknąwszy, z przerażeniem miotał się w ciemności.
Napływały na falach ciężkiej ciszy dawno minione wypadki i nawpół zapomniane oblicza dawno porzuconych ludzi, już obojętnych i niepotrzebnych.