Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/335

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Noc na wsi... noc i cisza...
Tylko w trawie coś bezustannie dzwoni i lekki wiaterek ledwo dosłyszalnie szeleści wśród liści, wiśni i śliw.
Po drodze, zsunąwszy czapkę na tył głowy, idzie on... Antipow... Pod pachą bałabajka.
Chata na skraju wsi, sad, wysoki płot, zarośnięty chmielem i powojami.
Cicho dokoła.
Słychać słowa pełne rozmarzenia i miłosnych wyrzutów, odgłosy pocałunków i przysięgi...
Westchnienie podnosi pierś aresztanta. Poruszył się i odpędza napływające, oddawna obce mu, wspomnienia. Lecz znowu płyną fale ciszy i otaczają głowę więźnia mgłą przeszłości.
Knieja. Mróz i skrzepły na kamień, głęboki śnieg.
Jakieś postacie majaczą na tle śniegu i ciemnego, prawie czarnego lasu.
Antipow zbladł i dotyka rękami twarzy.
Przemknął suchy, urwany strzał rewolwerowy. Daleko... daleko... bez echa... Z tajemniczą groźbą brzęknął, zawadziwszy o ścianę, bagnet żołnierza z najbliższej warty. Ktoś przez sen krzyknął w sąsiedniej celi.
Rozległy się głosy aresztantów, z początku zaniepokojone, po chwili złe. Ktoś zaklął... Znowu cisza...
Antipow oparł się czołem o żelazo krat i nie ruszał się. Czernił się na tle okna, jak cień ponury, bez kształtów i życia.
Przez kraty wślizgnęła się niewidzialna ręka tęsknoty, objęła głowę aresztanta, ścisnęła, usiłując nachylić i przyciągnąć bliżej do bladych warg okropnej twarzy, aby wyssać wszystko, czem istniał jeszcze ten człowiek.