Przejdź do zawartości

Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na głowie. Twarz miała łagodną i bardzo smutną. Patrzyła wprost przed siebie szeroko otwartemi, niby zdziwionemi, szafirowemi oczami. Gdy ujrzałem ją po raz pierwszy, wydała mi się niezupełnie normalna. Nie jestem jednak pewny, czy tak było w rzeczywistości. Z powodu swej piękności, a może dlatego, że ktoś zapłacił naczelnikowi więzienia, pozwolono jej spacerować w zagrodzie dla aresztantek cały dzień. Korzystała z tego prawa i ciągle można było ją obserwować, jak zlekka się kołysząc, chodziła z kąta w kąt zagrody, zamyślona, uśmiechająca się smutnie do swoich myśli.
Aresztanci zaczęli ją nagabywać, chcąc nawiązać znajomość z nowoprzybyłą. Lecz ona z przerażeniem patrzyła na kraty więzienne z wyglądającymi z poza nich aresztantami i milczała.
— Dumna jakaś pani!.. — zadecydowali więźniowie i więcej już na nią nie zwracali uwagi.
Pewnego razu, gdy przechadzała się w klatce, podszedł do niej naczelnik więzienia i długo z nią rozmawiał. Kobieta, dawno nie widząc ludzi kulturalnych, ucieszyła się, rozgadała i nawet raz głośno się zaśmiała. To ją zgubiło.
Aresztanci złowrogiemi oczyma przypatrywali się spacerującej parze, a gdy naczelnik więzienia, pożegnawszy się, odszedł, zerwała się burza przekleństw i straszliwych wymyślań i obelg.
Przestraszona kobieta wybiegła z zagrody i uciekła do swojej celi.
Nazajutrz, gdy aresztanci byli na przechadzce, nieznajoma weszła do swojej klatki i, zbliżywszy się do krat, śmiało podniosła głowę i zapytała smutnym, dźwięcznym głosem: