Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/288

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czemu wczoraj tak strasznie skrzywdziliście mnie? Za co?
Aresztanci, zmieszani, milczeli, aż nagle jeden z Gruzinów, Mikoładze, podbiegł do krat i krzyknął z wściekłością:
— Dla nas jesteś dumna, a dla kata, dla naczelnika więzienia, to nie!
Krzyknąwszy to, cisnął w nią kamieniem. Kobieta zachwiała się i schwyciła za serce. Więźniowie polityczni pobiegli jej na pomoc, lecz aresztanci już odeszli od kraty. Zemsta została dokonana i nikt już na jej ofiarę nie zwracał uwagi.
Nikt, oprócz jednego.
Był to nowy obywatel więzienia, groźny jak najdrapieżniejszy ptak, podobny nawet do drapieżnego ptaka z przezwiska, z wyrazu oczu, z ostrych rysów i ruchów — ociężałych a potężnych zarazem.
Nazywał się Orzeł, a niedawno był wodzem bandytów, grasujących nad Amurem. Chodził w kajdanach, skuty na rękach i nogach, i spodziewał się wyroku śmierci. Lecz sąd zwlekał z jego sprawą, prowadząc śledztwo w różnych miastach, gdzie wynajdywał krwawe ślady działalności Orła.
Orzeł, zamknięty w osobnej celi, godzinami stał, trzymając się kraty okna, i nie spuszczał oczu z pięknej kobiety. Tego dnia, spotkawszy Gruzina, który cisnął w nią kamieniem, zrzucił go z klatki schodowej, a ten spadł z połamanemi żebrami.
— To od Orła, za nią! — krzyknął zgóry groźny aresztant, dzwoniąc kajdanami, i spokojnie poszedł do kuchni po wodę.
Napad na nieznajomą kobietę pobudził aresztantki, które też czuły się obrażone dumą „pani“. Zaczęły się