Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/343

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie wiem, czy przywłaszczył sobie, czy nie, — te tragiczne dla niego 11 rubli, lecz przysięgał, że nie brał ich, a przytem widziałem lęk tego człowieka, mękę jego, wstyd palący i — śmierć. Wydało mi się wtedy, że widzę 11 srebrnych monet, szkarłatnych od krwi, a w ich brzęku słyszałem słowa.
— Zbrodnia!... Zbrodnia!...
Nie mówiły jednak monety, kto był sprawcą zbrodni...
Barabasz tymczasem czekał na sąd nad sobą, a sędzia śledczy wcale się nie śpieszył, gdyż nikt w Rosji zazwyczaj nie myślał o mękach i nędzy „kurzawy ludzkiej.
Trzecim był jakiś chłop, prosty, niepiśmienny człowiek o długiej brodzie i włosach spadających na czoło i przewiązanych cienkim rzemykiem przez całą głowę. Z powodu tego rzemyka wziąłem go odrazu za szewca wiejskiego i istotnie był szewcem.
Nie wiem, co go doprowadziło do więzienia. Być może, po pijanemu lub w szale zazdrości, zbyt pośpiesznie uciekł się do pomocy krótkiego, ostrego kozika, którym krajał skórę na buty? Nie wiem...
Był to człowiek smutny, zgnębiony i głęboko w swoich ponurych myślach zatopiony, już niemłody, stateczny i spokojny.
Gdy go zagadnąłem pewnego razu, radząc mu, aby szedł na przechadzkę, gdyż zauważyłem, że wcale się ze swojej pryczy nie ruszał, machnął ręką i mruknął:
— Dajcie mi spokój! Mnie już nic ani pomóc, ani zaszkodzić nie może. Jestem skazany na śmierć...
— Jakto? — zawołałem, wiedząc, że jeszcze nie był stawiany przed sąd.
— Wróżka — odrzekł z głębokiem przekonaniem —