Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/342

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mnieli o mnie, jak o umarłym. Panie! Panie! rosyjski sąd zabił we mnie duszę! Rozumie pan? Duszę uczciwą! Czyż ja to mogę im darować? Nigdy! Nigdy!
Mówiąc to, uderzył pięścią w stół, aż deski skrzypnęły.
Inni aresztanci z obawą podnieśli głowy, myśląc, że Wierzbicki ma zamiar postąpić ze mną tak, jak postąpił z nimi na powitanie, lecz olbrzym, po wybuchu, nagle przytulił się do mnie, jak dziecko skrzywdzone, i zaczął szlochać.
— Dojechali biedakowi! — mruknął Bojcow i westchnął. — Ten to już na zawsze pozostanie „prawdziwym” aresztantem i pokaże im, co umie.
Zaznajomiłem się też z innymi aresztantami, przyprowadzonymi z nim razem.
Jeden z nich nazywał się Barabasz. Był to młody, inteligentny, elegancki człowiek. Krucze włosy, czarne oczy i śniada, piękna twarz czyniły go podobnym do kreola. Po nieprzyjaznem przywitaniu przez towarzyszy więziennych, gdy starzy aresztanci zbili go i ograbili, Barabasz ciągle wszystkiego się bał, stale drżał na całem ciele i z przerażeniem oglądał się, jak ścigane i osaczone zwierzę.
Co przyprowadziło tego biedaka za kraty więzienne?
Krótka, prosta i smutna historja! Pracował, jako urzędnik w banku. Podczas rewizji wykryto, że w jednej z ksiąg rachunkowych była wyskrobana i poprawiona jakaś suma. Przy obliczaniu kasy okazało się, że brakowało... 11 rubli. Oddany w ręce sędziego śledczego, Barabasz przysięgał, że nie dopuścił się nadużycia, lecz słów dla usprawiedliwienia się było za mało. Osadzono go w więzieniu, z którego już mu nie było sądzone wyjść.