Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/341

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miesiącach zrozumiałem wszystko. Nastąpiło to wtedy, gdy kiedyś nocą wpadli do mnie żandarmi i policja, zrobili rewizję i znaleźli walizę, oddaną mi tego dnia na przechowanie, a w niej skradzione komuś rzeczy. Aresztowano mnie i, chociaż broniłem się na sądzie, jak mogłem, skazano mnie na pół roku więzienia. Nie mogłem znieść takiej niesprawiedliwości, gdyż nie wiedziałem, że złodzieje zrobili z mego mieszkania skrytkę dla swych łupów. Protestowałem, podawałem prośby i skargi. Nic nie pomogło! Wtedy postanowiłem „wylecieć”. Przelazłem już przez mur, ale natrafiłem na patrol. Walczyłem z żołnierzami i w walce jednego śmiertelnie zraniłem, drugi ledwie się wylizał. Dostałem za to 8 lat ciężkiego więzienia...
— Tak! to bywa! — smutnym głosem zauważył któryś z aresztantów.
— Bywa, lecz nie powinno być! — zawołał, podnosząc się i prostując potworne ramiona, nowy więzień. — Nigdy z tem pogodzić się nie mogę i nie pogodzę się! Tyle już razy uciekałem, tylu ludzi natłukłem, a za co? Dlaczego? Dziwny splot okoliczności, niesprawiedliwość i obojętność sędziów...
Poznałem się z tym nowym mieszkańcem więzienia. Nazywał się Tomasz Wierzbicki. Był to człowiek nadludzkiej siły, łagodności zupełnie dziecinnej i takiej samej naiwności.
Rozmawialiśmy z nim dużo i dojrzałem wielką rozpacz w jego oczach. Rozpacz, co łatwo mogła przejść w szał.
— Tu nie chodzi o to, czy mnie skazano na 6 miesięcy, czy na 8 lat. Tu chodzi o to, że gdy za mną zatrzaśnięto drzwi więzienia, jednocześnie pozbawiono mnie szacunku w oczach ludzi. Starzy rodzice płakali, gdy się dowiedzieli o mojej biedzie, lecz nie przebaczyli i zapo-