Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/344

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

powiedziała mi, że za 63 dni powinienem umrzeć. Pozostało mi zaledwie 30 — i koniec.
Westchnął ciężko, przewrócił się na drugi bok, twarzą do ściany, i umilkł.
Nie był to nazbyt rozmowny dżentelman, lecz zdawałem sobie sprawę z jego ciężkiego nastroju, w którym obliczał każdy przeżyty dzień i nadsłuchiwał, czy nie dosłyszy stąpania śmierci.
Pewnego razu, podczas przechadzki, do zagrody aresztantów kryminalnych weszło kilku dozorców i pomocnik naczelnika więzienia. Zaczęli robić rewizję, gdyż poszukiwano skradzionych z kancelarji dokumentów. Gdy dozorcy zbliżyli się do Wierzbickiego, jeden z nich rzekł:
— Rozbieraj się! N-no!
— Proszę mówić do mnie grzecznie! Ja nie jestem bydlęciem, tylko człowiekiem. Człowieka należy szanować! — odparł, śmiertelnie blednąc, Wierzbicki.
— Będziesz mi tu kazanie prawił, wisielcze! — wrzasnął dozorca. — Rozbieraj się!
— Nie rozbiorę się! — rzekł, oddzielając każde słowo Wierzbicki. — Nigdy nic nie skradłem... Nie pozwolę się hańbić jeszcze raz! Słyszycie!
— Zedrzeć z niego ubranie i zrewidować! — krzyknął pomocnik naczelnika więzienia.
Dozorcy rzucili się na Wierzbickiego. Lecz on usunął się w kąt zagrody i bronił się, jak odyniec, osaczony przez sforę psów. Po chwili mocno poturbowani dozorcy wołali o pomoc. Z kancelarji biegło kilku nowych dozorców, od wart szli żołnierze z karabinami.
Spostrzegłszy to, Wierzbicki krzyknął:
— Towarzysze! Dosyć milczenia i pokory! Milczenie