Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/348

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ki w bramie. Obejrzałem się raz jeszcze. Przy wszystkich kratach ujrzałem blade twarze więźniów. Patrzyli na mnie odchodzącego jarzącemi się, pełnemi współczucia i rzewności oczami...
Zagrzmiała za mną zatrzaśnięta furtka, lecz nie zagłuszyła miarowych tonów marsza rewolucyjnego, śpiewanego przez więźniów politycznych.
Tłum przyjaciół, oczekujących za bramą więzienia, otoczył mnie. Rozpoczęły się powitania i powinszowania. Jeden z obecnych podał mi śliczną tekę z adresem, dowodzącym zasług, położonych w okresie rewolucji. Ten dokument miał setki podpisów przedstawicieli wszystkich warstw ludności Dalekiego Wschodu.
Przykrym momentem było zjawienie się oficera policji, który wręczył mi wezwanie prokuratora do zlikwidowania moich interesów w ciągu trzech dni, poczem miałem wyjechać z terytorjum Dalekiego Wschodu.
W wyznaczonym terminie byłem już w wagonie i jechałem do Petersburga. Znowu byłem samotny, gdyż otaczali mnie ludzie obcy, którzy nic nie wiedzieli o moich ciężkich przeżyciach. Mało rozmawiałem z pasażerami, nie czując do tego żadnego popędu. Nie rozumiałem, jak oni mogą śmiać się wesoło, rozmawiać o interesach, żartować, zatrzymywać swoją uwagę na rzeczach błahych? Czułem, że wyszedłem z innego świata, i że on wyrył w mojej duszy ślad głęboki.
Przed oczyma mojemi przesuwały się postacie Wierzbickiego, Mironowa, Orła, Łapina, Barabasza i moich towarzyszy z więzienia politycznego. W pamięci, jak w kinematografie, sunęła nieskończenie długa wstęga z odbitemi na niej wypadkami, ponuremi i krwawemi, to znowu rzewnemi i jasnemi, jak łza; więźniowie w ruchu, w czynie, z pałającemi, zrozpaczonemi lub załzawionemi oczyma;