Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

doszło znane każdemu aresztantowi stukanie, jeden raz głośny, pięć cichych uderzeń i znowu dwa mocne.
Oznaczało to „saryn da na kiczku“ — ucieczka z więzienia.
Drużynin uśmiechnął się radośnie i, upadłszy na posłanie, odpowiedział mocnem uderzeniem w mur.
Znowu wszystko ucichło. Aresztant, dzwoniąc kajdanami, przewrócił się na bok; zdawało się, że zasnął. Na wschodzie wkrótce obłoki zaczęły nasiąkać szkarłatem. Zbliżał się nowy dzień, więzienny dzień.
Dozorca uderzył w dzwon, wiszący przy schodach i krzyknął:
— Wynosić „parasze“, prędzej!
Głośno przeklinając, podnieśli się z prycz najbardziej, upadli moralnie, słabi i pozbawieni woli ludzie i wynieśli cuchnące, żelazne kubły.
Jednocześnie prawie w kuchni więziennej zawrzała praca. Dyżurni aresztanci zaczęli grzmieć mosiężnemi i blaszanemi kotłami i wiadrami, przygotowując wrzątek na herbatę i przystępując do przyrządzenia „bałandy“, czyli zupy. Wszczął się taki hałas, w którym się zmieszały: dzwonienie kotłów, stuk toporów, rąbiących mięso, śmiechy, krzyki i nieodstępne przekleństwa, że o śnie nikt już marzyć nie mógł.
Aresztanci zaczęli się podnosić z prycz, wyciągać ręce i nogi, później myć twarze i ręce, co chwila wyrzucając z ust przekleństwa.
Żaden się nie modlił, żaden nie uczynił znaku krzyża.
Drużynin też podniósł się, umył, przygładził włosy i wyszedł na środek sali, dzwoniąc kajdanami, gdy podciągał je rzemykiem do pasa.
Był to człowiek lat trzydziestu, niewysoki, lecz zgrabny i silny. Nie był przystojny, lecz na bladej, tro-