Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/300

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

skutego, gdyż krzyczało ono bez dźwięku z przerażenia i rozpaczy i namiętnie błagało o pomoc. Już sama postać Szydła, sztywna i zimna uderzyła aresztantów.
— Gotów... — szepnął ktoś i ciężko westchnął.
— Teraz on już niby nieboszczyk — zaczął szeptać młody, rudy jak płomień, aresztant. — Do nocy będzie czekał, że, być może, gubernator nie zatwierdzi wyroku... a w nocy... oh! towarzysze... straszne to, straszne przeżywać mękę nocną... oczekiwanie śmierci!..
Nagle rozległo się ciężkie, głośne łkanie. Wszyscy drgnęli i obejrzeli się. Jakiś olbrzymi, tęgi chłop ściskał sobie palcami gardło, żeby nie krzyczeć i nie łkać.
— Tęsknota w nocy — gorsza od tortury... A tu śmierć... — rwały mu się słowa.
Chłop długo nie mógł się uspokoić, aresztanci otaczali go w milczeniu, a na ich bladych twarzach były rozpacz i strach.
W tym czasie w osobnej klatce dla zakutych w kajdany aresztantów zjawili się „Iwany“. Wchodzili do klatki każdy zosobna, ponurzy i groźni. Ostatnim był Szydło. Już opanował wzruszenie i szedł swoim zwykłym krokiem, wysoko trzymając śmiałą, drapieżną głowę i bystro patrząc na wszystkich.
— Osądzono mnie dziś! — rzekł, podchodząc do Mironowa i Bojcowa.
— Wiemy... — odparli.
— Skończyli ze mną dziś sędziowie, zupełnie skończyli — zasądzili! — rzucił Szydło.
— Co? — mimowoli wyrwał się okrzyk z ust starych, doświadczonych więźniów.
— Szubienica... — szepnął Szydło i szybko odszedł od nich. Zaczął chodzić po klatce, lecz coś go ciągnęło do ludzi, bał się pozostać ze swemi myślami.