Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/365

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co panu jest? — pytali zaniepokojeni fabrykanci, pojąc mnie wodą i rozcierając ręce.
— Słabo mi się zrobiło — odpowiedziałem.
— Chory pan jest? — pytał dyrektor.
— Głodny jestem... — bezwiednie wyrwała mi się szczera odpowiedź.
Dobrzy to byli i szlachetni ludzie, ci fabrykanci! Nie mogę nie wymienić ich nazwisk. Jeden był to p. François Coillou, drugi p. M. A. Szapłygin. Przez trzy dni karmili mnie i poili, bo pieniędzy wziąć nie chciałem, a robili to w sposób nadzwyczaj delikatny i ujmująco prosty.
Pracowałem wytrwale w laboratorjum profesora Zaleskiego nad ową watą. Moje teoretyczne wywody dały praktyczne rezultaty. Wynalazłem watę, która pochłaniała dwadzieścia pięć procent nikotyny.
Prosiłem prof. Zaleskiego, aby sprawdził rezultaty i wydał mi poświadczenie. Kontrola profesora wypadła świetnie i poświadczenie miałem tegoż dnia w kieszeni. Pomalowałem swoją watę na piękny różowy kolor i zaniosłem do fabryki.
Gdy w miejskiem laboratorjum chemicznem sprawdzono działanie waty, okazało się, że pochłania ona 30% nikotyny, a więc o 10% więcej od waty konkurentów firmy Coillou.
Nazajutrz po ekspertyzie byłem już „bogatym” człowiekiem.
Firma wypłaciła mi pięćset rubli, stanowiących prawie połowę tantjemy za pierwszy rok eksploatacji mojej waty.
Już byłem spokojny nietylko o jutro, ale o cały szereg „jutr”, nie śpiesząc się więc, rozglądałem się i szukałem sobie stałego zarobku i pewnej sytuacji.