Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przy ognisku, z wiszącym nad niem kociołkiem, — takie tematy wzbudzały twórczą fantazję aresztantów.
Zrzadka dostawałem inne podarunki: ostry, wąski nóż, piłę do przepiłowania krat, buteleczkę z trucizną, łańcuszek do zegarka, spleciony z własnych włosów aresztanta, i t. p. Całe muzeum takich podarunków miałem w swojej celi.
Pewnego wieczora, około godziny 10-ej, siedziałem przy stoliku i pisałem. Nagle raczej odczułem, niż usłyszałem, że ktoś ostrożnie, bez szmeru, otworzył drzwi i jakiś cień stanął za mną. Wśliznął się tak szybko i bez hałasu, że nawet nie odwróciłem głowy, myśląc, że wydało mi się tylko.
Jednak po chwili usłyszałem oddech człowieka i spojrzałem poza siebie. Za mojemi plecami stał Mironow i patrzał skośnemi oczami, w których była prośba.
— Czego chcecie? — zapytałem, podnosząc się na wszelki wypadek.
— Wyznaczyli mnie tu na posługacza — odparł. — Zobaczyłem, że nie śpicie, i przyszedłem. Gniewacie się pewno na mnie, żem podle postąpił, gdyście tu przybyli? Wybaczcie!
— Nie gniewam się na was — rzekłem. — Zapomniałem o wszystkiem.
— Dziękuję wam! — zawołał. — Mogę was o coś poprosić?
— O co chodzi?
— Pozwólcie, gdy pracujecie, siedzieć w waszej celi.
— Co wam z tego przyjdzie? — zapytałem zdziwiony.
Mironow westchnął i zaczął szeptać, wskazując ręką na więzienie, którego okna zaglądały w moje okienko pod sufitem.