Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/284

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W tej atmosferze, przed memi oczyma zawiązało się kilka romansów.
Pewnego dnia, siedząc z powodu deszczu w swojej celi, mimowoli podsłuchałem rozmowę takiej treści:
— Już wszystko sobie powiedzieliśmy, Katarzyno! — mówił jakiś aresztant. — Znamy się tak dobrze, jakgdybyśmy dziesięć lat z sobą przeżyli.
— To prawda! — odpowiedział kobiecy głos, — to prawda! Masz dobre, rozumiejące cudzą niedolę, serce...
— Posłuchaj, Katarzyno! — znowu odezwał się więzień. — Skazany jestem na trzy lata, pozostały mi tylko dwa miesiące do końca terminu...
— Szczęśliwy jesteś! — westchnęła Katarzyna. — Ja muszę jeszcze siedzieć tu dwa lata! Długa jeszcze moja męka...
— To nic! — zawołał mężczyzna — wyjdę z więzienia i zacznę pracować... dużo pracować... jestem cieślą, znam swój fach. Teraz, gdy ciebie poznałem, nie chcę już dawnego życia, życia, aby odrazu zdobyć dużo pieniędzy, a później... chociażby do więzienia! Teraz ja już nie taki! Chcę pracować uczciwie...
— Dobrze, sprawiedliwie mówisz, Pawle! — cichym głosem odparła kobieta.
Zapadło milczenie. Widocznie oboje pogrążyli się w swych myślach, jednak wyczuwałem, że rozmowa nie była skończona, i że w sercu tych ludzi ważą się w tej chwili ich losy.
— Katarzyno! — wyrzekł półszeptem aresztant.
— Jestem — odezwała się kobieta.

— Posłuchajcie, co powiem! Życie nas zgniotło i rzuciło tu, do „kiczi“[1]. Przeszliśmy wielką mękę zbrodni, sądu i kary. Możebyśmy zostali na zawsze zgubiony-

  1. Więzienia.