Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/304

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tymczasem skazaniec wystukiwał słowo po słowie.
— Mironow! Mironow!... Już północ wybiła... Żadnej wieści z sądu... Straszliwy lęk schwycił mnie za serce... Jakże tak? Umrę... czy to możliwe?
— Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami — szeptali, wzdychając i zaciskając zimne ręce, aresztanci.
Mironow odpowiedział twardym, pewnym stukiem.
— Takie już nasze życie!... Dziś żyjemy, jutro już po nas... kiedykolwiek trzeba umrzeć, Piotrze!
— Ależ już noc zapadła, a o świcie... o świcie przyjdą po mnie!... Boże!...
— Nie poddawaj się, Piotrze!... Nie bój się!... Wszyscy tam będziemy... wszyscy...
— Straszno mi... straszno!... — z szelestem biegły sygnały Szydła — Za co?
Pukanie ustało. Aresztanci długo i niespokojnie słuchali. Lecz skazaniec nie odzywał się. Z miasta dochodziło dalekie szczekanie psów i niewyraźny, nigdy niemilknący gwar, unoszący się nad miastem. Księżyc trwożnie wyjrzał z ciemnych obłoków, płynących na północ.
— Straszno mi!... Pociesz... poradź! — znowu zerwały się stukania skazańca.
Mironow nie odpowiedział.
— Usnął, czy co? — z westchnieniem niepokoju zapytał któryś z aresztantów.
— Pst! — zasyczał na niego stary Bojcow.
Znowu wszyscy z naprężoną uwagą wytężali słuch, łowiąc szmer rozmowy.
Szydło sygnalizował coraz natarczywiej, nie kończąc słów i plącząc wyrazy. Dręczyła go śmiertelna tęsknota, lęk, więc błagał o pociechę, pokrzepienie, radę.