Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie przypominam sobie pana! — odparłem. — Znałem kilku Eristowów w Petersburgu.
— Tego Eristowa — rzekł, uderzając się w piersi i śmiejąc się głośno, — poznał pan w innem miejscu!
Spojrzał na swoich towarzyszy, którzy uśmiechali się, patrząc na mnie.
— Nie pamiętam! — powtórzyłem.
— Czyżby pan zapomniał tych „dżygitów“ w starym szybie, niedaleko od brzegu Sungari, których pan wykurzył z jamy piroksyliną, jak jaźwców?
Mówiąc to, Gruzin zanosił się od śmiechu.
Przypomniałem sobie „elfów“, z któremi postąpiłem niebardzo grzecznie, chociaż, coprawda, pierwsi strzelali do mnie i moich ludzi.
— Aha! Już sobie przypominam! — zawołałem ze śmiechem.
— Wszyscy tu zebraliśmy się! — zauważył Eristow. — Ja, Gogio, Nawadze i... pan. Dziwne spotkanie!
— Istotnie dziwne! — zgodziłem się. — Ale co panów tu sprowadziło? Z pewnością jakieś nieporozumienie, o którem wtedy wspominaliście mi panowie?
— Hm! hm! — mruknął Eristow. — Oskarżają nas o to, że zorganizowaliśmy napad na kasjera w Charbinie.
— Na tego, co szedł z żołnierzem i niósł worek z pieniędzmi.... kasjera zabito, a worek przerzucono przez płot, gdzie znikł bez śladu? — pytałem.
— Tak! A pan i to wie?
— Na własne oczy widziałem ten wypadek — odparłem. — Pamiętam nawet postać napastnika...
Zacząłem bacznie przyglądać się wysokiej, zgrabnej jak topola, figurze Eristowa. Uśmiechnął się, spuścił oczy i rzekł.
— Różnie bywa na świecie...