Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/302

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Powiedz, chcę wiedzieć... muszę wiedzieć!.. Nie bój się, nie osłabnę...
Mironow spojrzał mu prosto w oczy, zamyślił się i po chwili szepnął:
— Słuchaj, Piotrze! Będziemy dziś przez całą noc rozmawiali ze sobą stukiem. Lżej ci będzie! Dobrze?
Szydło uczuł zimno, które go przeszyło, nic nie odpowiedział i odszedł.
Na twarz mu wypłynął uśmiech męczeński, lecz natychmiast zgasł.
— Piotrze!.. Piotrze! — nagle zawołał na niego z sąsiedniej zagrody stary Żyd, Ruzia. — Chodź!
— Czego chcesz? — spytał, podchodząc, skazaniec.
Ruzia obejrzał się i zaczął szeptać:
— Zaraz dam ci bochenek chleba, a w nim coś...
— Co takiego? — rzucił, zniżając głos, Szydło.
— Rewolwer... Gdy cię już wyprowadzą... tam... strzelaj! Być może... wyrwiesz się im... Dla skazańca już wszystko jedno... a może... zginiesz w walce... wszakże to lżej, niż tak... na szubienicy?...
— Daj! — rozkazującym głosem powiedział Szydło.
Gdy Ruzia wyciągnął do niego chleb, Szydło nagle cofnął rękę i, odchodząc od krat, rzekł:
— Nie chcę, Ruzia, nie chcę!.. Przyszedł już na mnie czas... Wszystko jedno... jeden koniec!...
W tych słowach był ostatni wyrok skazańca.
Na ziemię tuż przed Szydłem upadła piłka, rzucona przez jakiegoś aresztanta. Skazaniec błyskawicznym ruchem schylił się i, schwyciwszy piłkę, z całej siły wyrzucił ją wgórę. Ciężka, z rzemieni spleciona, piłka podniosła się tak wysoko, iż zamieniła się w czarny punkcik, ledwie dostrzegalny.
— Uciekaj... uciekaj na zawsze! — krzyknął Szydło.